Demians - Mute

Artur Chachlowski

ImageWydaną w 2008r. płytę „Building An Empire” uznałem za jeden z najlepszych debiutów tamtego roku. Potem zobaczyłem Demiansów na żywo (zagrali jako trio z półplaybacku przed Anathemą w Warszawie i w Krakowie) i… mocno mnie ten występ rozczarował. Teraz ukazuje się drugi album tego jednoosobowego projektu (Demians to nic innego jak zespół jednego człowieka: Francuza Nicolasa Chapela, który śpiewa oraz gra na gitarze, syntezatorach, melotronie, perkusji, skrzypcach, kontrabasie i wiolonczeli) zatytułowany „Mute”. Słucham i słucham i… mam mieszane uczucia.

Bo z jednej strony to fajna płyta i szczególnie zwolennicy klimatów znanych z utworów Jeżozwierzy, The Pineapple Thief, Anathemy i Oceansize znajdą tu mnóstwo miłych chwil dla siebie, a z drugiej – trochę rozczarowuje, bo nie stanowi ona zdecydowanego kroku do przodu. O ile w ogóle o jakimkolwiek kroku można tu powiedzieć. Słuchając płyty „Mute” mam wrażenie, że Demians stoi w miejscu. Zatrzymał się w rozwoju i… chyba całkiem mu z tym dobrze. Ale żeby sprawa była jasna: nie traktuję tego jako czegoś negatywnego.

Jedyną zauważalną zmianą w stosunku do poprzedniej płyty jest fakt, że na „Mute” nie słychać sampli. Chapel gra na żywych instrumentach, nie bojąc się nawet sięgnąć po wiolonczelę i kontrabas. Stąd pewnie tak udanie połączył on tak, wydawać by się mogło, odległe inspiracje, jak alternatywa i symfonika. W ogóle styl, w którym Demians umiejscawia swe utwory to takie skrzyżowanie post grunge’u z nowoczesnym prog rockiem. Jednym zdaniem: modne granie. Takie na fali. I chyba odrobinę bardziej zróżnicowane niż na pierwszej płycie, bo z utworami, które mogą być przykładem ostrej, rockowej „rzeźni” (ciężkie gitarowe riffy w „Swing The Airwaves”, „Feel Alive” i nowofalowa motoryka w „Tidal”) sąsiadują spokojniejsze piosenki („Porcelain”, „Black Over Gold”, „Falling From The Sun”), które często oparte są na kilku prostych fortepianowych akordach. Co więcej, w obrębie jednego utworu niekiedy można napotkać lawinę kontrastów. Za przykład mogłoby uchodzić tu nagranie „Overhead”, gdzie po dość spokojnym początku, w który wpleciona jest pewna nuta orientu, następuje ostra i głośna jazda, zwieńczona nieomal orkiestrowym akcentem w postaci kilku taktów zagranych przez wiolonczelę.

W „Hesitation Waltz” mamy za to potężne crescendo zapoczątkowane cichym śpiewem i niepokojącym dźwiękiem bębnów, które narastając z minuty na minutę, znajduje zwieńczenie w niesamowitej dźwiękowej kaskadzie gitarowych dźwięków, uporczywie wdzierających się w uszy odbiorcy. Ten potężny hałas nieomal graniczący z kakofonią jest dobrym „podkładem” pod soniczne wyciszenie w postaci prostego, ale posiadającego odpowiedni ciężar gatunkowy nagrania „Falling From The Sun”, które w subtelny sposób zamyka to wydawnictwo.

Niektóre zespoły kochamy za to, że pięknie się zmieniają, a ich muzyka ciekawie ewoluuje. Inne cenimy za to, że po prostu nie oglądając się na bok, grają swoje i robią to, do czego przyzwyczaili swoich fanów. We mnie płyta „Mute” wzbudziła raczej letnie uczucia (choć jeszcze raz podkreślam, że naprawdę fajnie się jej słucha). Ale wiem, że ma ona w sobie wystarczająco dużo potencjału, by zachwycić zwolenników odważnego modernizmu w rocku progresywnym. A z tego co obserwuję tu i tam, jest ich, szczególnie w młodszym pokoleniu słuchaczy, niemało. Stąd jestem sobie nawet w stanie wyobrazić to, że będą tacy, którzy uznają „Mute” za jedno z najciekawszych wydawnictw płytowych 2010 roku.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!