Days Before Tomorrow - The Sky Is Falling

Artur Chachlowski

ImageDużo czasu zajęło mi zrecenzowanie tej płyty. Musiałem dopiero zabrać ją ze sobą na wakacje (ubiegłoroczne! AD 2009!) i spokojnie obsłuchać na wszystkie strony. I powiem, że było warto. Ale już od pierwszego przesłuchania, bez zaglądania do żadnych materiałów promocyjnych i internetu (bo skąd tu wziąć internet, skoro wkoło sama woda i setki uroczych wysepek na Adriatyku?), wiedziałem, że Days Before Tomorrow to zespół amerykański. Może o niczym to nie stanowi, ale z pewnością daje odpowiednie wyobrażenie o stylistyce, z jaką mamy do czynienia na albumie „The Sky Is Falling”.

Drugie, co momentalnie uderza, to doskonała produkcja. Nic dziwnego, skoro odpowiedzialny za nią jest sam słynny Ron Nevison. Ten sam, który w przeszłości pracował nad tak znanymi, dziś już przecież legendarnymi, płytami, jak: „Physical Graffiti” Led Zeppelin czy „Quadrophenia” The Who.

Trzecia sprawa, na która nie sposób nie zwrócić uwagi to książeczka. Przepięknie ilustrowana, zawierająca rysunki Stevena Bentleya, które wraz z przypisami i tekstami poszczególnych utworów składają się na pewną historię opisywaną na tym albumie. Jej autorem jest główny wokalista grupy Days Before Tomorrow, Eric Klein. Opowiada ona o konflikcie, w który w bliżej niesprecyzowanej przyszłości popadają Ziemianie z Obcymi. Który to już taki koncept? – można byłoby zapytać. Nie mamy jednak do czynienia z kolejnym powieleniem pomysłu zaczerpniętego z gatunku science fiction, gdyż Klein całą historię omawia poprzez pryzmat osobistych przeżyć głównego bohatera, odludka i doktora fizyki środowiska, niejakiego Igala Tamariana, jego miłości do pięknej tajnej agentki Kate i tajemnicy kryjącej się za drzwiami pokoju nr 684 organizacji World Intelligence Agency. Wszystko to niby wpisane jest w formułę opowieści science fiction, ale historia ma wyraźne odniesienia do współczesności. Dość powiedzieć, że prezydentem Ziemian jest niejaki Walker (nawiązania do George’a Walkera B. są aż nad wyraz czytelne), a na końcu całej historii jego archaiczna wizja rozwiązania konfliktów z Obcymi zostaje skompromitowana. Triumfują zaś metody zastosowane przez głównego bohatera, naszego naukowca, Igala Tamariana, który nie dość, że z outsidera przeistacza się w bohatera, to w końcu znajduje swoje miejsce w życiu. Koniec. Happy End. Piękna historia. Fabuła w iście amerykańskim stylu. Kto wie, czy to nie zaczyn scenariusza do jakiejś hollywoodzkiej produkcji?

Ale zostawmy ten literacki wątek na boku. Skoncentrujmy się na muzyce, którą grupa Days Before Tomorrow przedstawia na swoim debiutanckim albumie. Jak już wcześniej zaznaczyłem, wytrawne ucho fana muzyki prog rockowej nie będzie mieć problemów z wyłapaniem licznych, typowych dla amerykańskiego rocka, elementów. Charakterystyczny wokal, typowa „stadionowa” ekspresja, przejrzyste brzmienie gitar, AOR-owskie brzmienie instrumentów klawiszowych, chwytliwe refreny oraz krystalicznie czysta produkcja umiejscawiają stylistykę muzyki grupy Days Before Tomorrow w pobliżu dokonań grup pokroju Styx, Jefferson Starship, Heart, Everon i jeszcze kilku innych im pokrewnych. Poszczególne utwory składające się na program tej płyty cechują się dużą melodyjnością, i to posuniętą aż do tego stopnia, że śmiało można by mówić, przynajmniej w przypadku niektórych z nich („Lighters”, „Can’t Go Back”, „Can’t Do Anything”), o piosenkach, a nie utworach rockowych. W kilku nagraniach grupa Days Before Tomorrow ociera się o typowo amerykański pompatyczny rock, czego najlepszym przykładem są trzy części kompozycji „Wasted Years”. Szczególnie liryczna i balladowa, oparta na fortepianowej melodii, pierwsza część tego tryptyku, opatrzona podtytułem „Confrontation” to prawdziwy muzyczny wyciskacz łez. Jeszcze inne piosenki, jak chociażby „Your Kate”, to murowane kandydatki na potencjalne przeboje. Generalnie rzecz biorąc, kompozycjom zespołu nie można nic zarzucić. Są one utrzymane na bardzo przyzwoitym AOR-wskim poziomie.

Muzyka grupy Days Before Tomorrow jest wygładzona, dopieszczona i wypolerowana. Nie ma w niej miejsca na niepotrzebne „zachwaszczenia”. Na jakiekolwiek zbytnio rozbudowane partie instrumentalne czy niespodziewane improwizacyjne pasaże. Melodyka, zwarta struktura piosenek, a także, wymuszona nieco przez fabułę, płynność rozwoju wypadków sprawia, że płyty „The Sky Is Halling” słucha się wartko, bez zgrzytów i – nie mówię tego tylko, dlatego, że gorąca wakacyjna aura nastraja mnie zazwyczaj na muzę z gatunku „lekkiej, łatwej i przyjemnej” – ze sporą przyjemnością. Ale zdaję sobie też sprawę, że aby ten album odebrać na TAK, trzeba czuć w duszy słabość, a przynajmniej tolerancję dla tak zwanego „melodyjnego rocka” w typowo amerykańskim wydaniu.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!