Grupa Spirits Of The Dead pochodzi z Norwegii. I wyraźnie to słychać na wydanej latem ubiegłego roku debiutanckiej płycie tego zespołu. Trudno to w precyzyjny sposób opisać słowami, ale brzmienie grupy jest tak bardzo „skandynawskie” i zawiera ono w sobie tyle pierwiastków, że bezbłędnie wskazują one z której konkretnie części świata pochodzi ta muzyka. A że progresywny rock „made in Scandinavia” to z reguły rzecz ze znakiem najwyższej jakości, to powinno to wystarczyć za wystarczającą rekomendację do bliższego zapoznania się z tym albumem.
Ale jest na płycie „Spirits Of The Dead” coś więcej niż tylko skandynawska jakość. Coś, co sprawia, że słuchacz czuje się mocno pointrygowany przez cały czas jej trwania. Otóż, muzyka naszych bohaterów brzmi bardzo retro. Tak jakby powstała na przełomie lat 60. i 70. Trochę tu elementów dobrego rocka tamtych czasów, jest w niej subtelny posmak przesterowanych brzmień i wczesnych produkcji Deep Purple, Led Zeppelin, The Moody Blues, szczypta starego King Crimson, odrobina psychodelii. Ale słychać też odniesienia do bardziej współczesnej muzyki rockowej (The Pineapple Thief, Porcupine Tree, Soundgarden). To umiejętne powiązanie starszych i nowych brzmień jest wielką zaletą tej płyty. To także jeden z najważniejszych wyróżników brzmienia grupy Spirits Of The Dead.
Album jest dość krótki. Trwa zaledwie 37 minut. Tylko rozmiary dwóch utworów – otwierającego płytę „White Lady/ Black Rave” oraz finałowego „Spirits Of The Dead” – rozciągają się powyżej 8 minut. Reszta to 3-4 minutowe kawałki, które niezauważalnie przechodzą jedne w drugie. Na krążku panuje równowaga pomiędzy spokojniejszymi fragmentami („My Wild Dream”, „Fields Of Gold”), a dynamicznymi nagraniami, które w sumie nadają ton temu wydawnictwu („T.I.T. (Traveller In Time”), „Red”, nagranie tytułowe).
Wokalista Ragnar Vikse posiada ciekawy głos, który niekiedy przypomina mi Fisha (szczególnie w nagraniu „The Waves Of Our Ocean”), a niekiedy Roberta Planta (w „White Lady/ Black Rave”). W zespole jest świetny gitarzysta Ole Øvstedal, który stosuje różnorodne środki gry na tym instrumencie (wah-wah, slide, sfuzzowane riffy). Dwaj pozostali muzycy tworzący sekcję rytmiczna, basista Geir Thorstensen oraz ukrywający się pod mrożącym krew w żyłach pseudonimem perkusista Deadly Nightshade, też spisują się znakomicie. Wszystko to sprawia, że grupy Spirits Of The Dead słucha się z dużą przyjemnością, a czas spędzany przy dźwiękach jej muzyki zlatuje nie wiadomo kiedy.
Nie jest to z pewnością najdłuższy album, jaki wpadł mi w ręce w tym roku, nie jest też najlepszy spośród wszystkich, które niedawno słyszałem. Ale na pewno należy do ścisłego grona najciekawszych. Głównie dlatego, że grają na nim prawdziwi profesjonaliści, którzy wiedzą dokładnie czego chcą i mają jasność w jakim kierunku prowadzą swoją muzykę. A przede wszystkim dlatego, że tak pięknie i udanie udało im się połączyć klasyczne brzmienia z rockową współczesnością.
Czy Spirits Of The Dead to pierwszy zespół który gra „stoner progressive rocka”? Kto wie?… Czyni to w każdym razie z dużą klasą i gra na naprawdę niezłym poziomie. Warto się o tym przekonać.