Są tacy artyści, którzy z jakichś trudnych do określenia powodów nigdy nie osiągają należnej im sławy. I nie wiem nawet jak bardzo by się starali i wysilali, to ich dokonania zawsze pozostają ukryte w głębokim cieniu. Życie artysty rockowego często jest nieprzewidywalne i niesprawiedliwe zarazem. Gdy patrzę na karierę Raya Wilsona, to widzę, że w jego przypadku niesprawiedliwość ta sięga n-tej potęgi. Nagrał on przecież mnóstwo doskonałych płyt, współpracował z gwiazdami pierwszej wielkości, a jednak z jakichś względów wciąż nie może zająć należnego mu miejsca i przebić się do ścisłej światowej czołówki. A przecież tak naprawdę niczego mu nie brakuje. Obdarzony jest ciekawym głosem, wyróżniającym go na tle tysięcy niewydarzonych gwiazdeczek muzyki pop. Posiada niesamowity dar pisania ładnych melodii i komponowania zgrabnych piosenek. Choć nie jest jakimś wirtuozem, potrafi świetnie grać na gitarze. Ma wszelkie cechy charyzmatycznego frontmana, który doskonale radzi sobie zarówno w przypadku wielotysięcznej widowni, jak i w trakcie kameralnych kontaktów z publicznością. Obdarzony jest on wreszcie nietuzinkową męską urodą, pozwalającą na to, by jego podobizna mogła spoglądać z plakatów wiszących na ścianach w pokojach nastolatków i nie tylko. Ray Wilson to wszystko ma. A wciąż z niezrozumiałych względów znajduje się gdzieś w głębokim cieniu artystów z łatwością wkradających się w łaski masowej publiczności. Na szczęście istnieje grupa fanów, którzy potrafią docenić jego niebywały talent i muzyczne dokonania. Ale wywodzą się oni z dość niszowego grona, kojarzonego z progresywnym rockiem, co niestety – jak wiadomo – niekoniecznie idzie w parze z przychylnością mass mediów i krytyki. A przecież twórczość Wilsona trudno lekką ręką przypisać do szufladki z napisem „prog rock”. Bo choć nie ukrywał on nigdy sentymentu do dokonań Petera Gabriela, czy Phila Collinsa, to spod jego pióra wychodzą najczęściej zgrabne 3-4 minutowe piosenki o miłych dla ucha liniach melodycznych i łatwo zapadających w pamięć refrenach.
Gdzie zatem leży przyczyna braku należytego uznania, na które zasługuje on jako nieprzeciętnie uzdolniony artysta? Paradoksalnie wygląda na to, że zaszkodziła mu przygoda z Genesis, zapoczątkowana w1996 roku kiedy to zastąpił on w tym zespole za mikrofonem Phila Collinsa. Na wydanej rok później płycie „Calling All Stations”, wyśpiewując tak znane przeboje, jak “Congo”, “Shipwrecked”, czy “Not About Us” pokazał, że drzemią w nim przeogromne możliwości, i to nie tylko wokalne, ale i interpretacyjne. Początkowo wydawało się, że wykorzystał on swą życiową szansę, bo obiektywnie rzecz ujmując (choć Wilson niezbyt aktywnie udzielał się w Genesis jako kompozytor), „Calling All Stations” wedle opinii większości sympatyków zespołu, to naprawdę niezła i wartościowa płyta. Ale niekoniecznie tak samo myślał tak zwany „przeciętny słuchacz za oceanem”. Jak wiadomo rynek amerykański to prawdziwa potęga w dzisiejszym show biznesie. To on z siłą turbiny parowej napędza machinę koniunktury w całej muzycznej branży. A dla wytwórni płytowej drastycznie spadające słupki sprzedaży „Calling All Stations” w porównaniu z płytami Genesis, na których śpiewał „prawdziwy ulubieniec Ameryki” - Phil Collins, a co gorsza fiasko amerykańskiej trasy koncertowej, to znak na to, by ukręcić łeb całemu przedsięwzięciu, któremu na imię „Genesis z Rayem Wilsonem”. Dlatego też współpraca Raya z Tonym Banksem i Mikiem Rutherfordem stała się niestety zaledwie krótkotrwałym epizodem. Jednakże bardzo szybko przylgnęła do niego etykietka „byłego członka Genesis” i o ile z jednej strony pozwoliło to na rozwinięcie skrzydeł w późniejszej, słusznie docenianej przez art rockową publiczność karierze solowej, to w długofalowym efekcie uniemożliwiło mu to możliwość zafunkcjonowania jako niezależnego artysty. I choć na całym świecie sprzedało się kilka milionów egzemplarzy płyty „Calling All Stations”, to paradoksalnie jako największy artystyczny sukces Wilsona należy w dalszym ciągu uznawać wejście na szczyty list przebojów megahitu „Inside” grupy Stiltskin. Utwór ten zawładnął w 1994 roku wszelkimi zestawieniami najpopularniejszych przebojów, stał się nawet tematem przewodnim światowej kampanii reklamowej pewnej marki jeansów i do dziś dość często przypominany przez komercyjne rozgłośnie radiowe. A tak naprawdę Stiltskin okazał się zespołem jednego przeboju. Właśnie tego, wydanego na płycie pt. „Mind’s Eye”. Co więcej, była to zarazem jedyna płyta w dorobku zespołu. Jedyna do niedawna, bo oto kilka miesięcy temu Ray niespodziewanie reaktywował grupę Stiltskin. A mówiąc precyzyjniej, powołał ją do życia na nowo. W zespole oprócz Wilsona nie ma żadnego z muzyków, którzy grali na pierwszej płycie. Wygląda więc na to, że po serii albumów solowych wydawanych pod własnym nazwiskiem („Change”, „The Next Big Thing” plus cała seria wydawnictw koncertowych), które jak już wspomniałem zaistniały jedynie pośród niszowej art rockowej publiczności, Wilson zdecydował się zdyskontować sukces grupy Stiltskin sprzed lat i odkurzyć z lekka zakurzony już szyld. Ciekawe, czy zabieg ten pomoże mu w dotarciu ze swoją muzyką do szerszego grona słuchaczy?
Oby tak było, bo kto jak kto, ale chyba nikt inny nie zasługuje bardziej na powszechne uznanie jak on. Inna rzecz, że klimat nowej płyty Stiltskin, która nosi tytuł „She”, tak bardzo nie odbiega znowu od tego, do czego Ray przyzwyczaił słuchaczy na swoich płytach solowych. Zapewne to sprawa jego charakterystycznego niskiego głosu, który jak rzadko który z łatwością rozpoznawalny jest na tle innych głosów współczesnej sceny rockowej. Również i melodyka oraz struktura poszczególnych utworów utrzymana jest w podobnym stylu, który Wilson proponował już na swoich wcześniejszych płytach. Może jedynie to, że nad całością unosi się duch odrobinę mroczniejszych klimatów, usprawiedliwia fakt, że album ten firmowany jest nazwą Stiltskin. Muzyka na „She” jest jakby bardziej ponura, mroczniejsza i gęstsza, ale tak naprawdę, gdyby podpisać ją nie nazwą zespołu, a imieniem i nazwiskiem naszego bohatera, to nie sprawiłoby to nikomu większej różnicy. Dlatego też ukazanie się nowej płyty Stiltskin należy raczej traktować jako sprytny zabieg marketingowy, mający niczym wytrych otworzyć szczelnie do tej pory zamknięte drzwi z napisem „masowa publiczność” i zainteresować tym wydawnictwem zarówno dawnych fanów zespołu, jak i przypadkowych słuchaczy pamiętających przebój „Inside”. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Okaże się to już niedługo, po przewidzianej na 4 dzień września oficjalnej sklepowej premierze albumu. Już teraz należy podkreślić jednak, że jak zawsze w przypadku Raya, muzyki z tej płyty słucha się doprawdy znakomicie. Wszak jego muzyczne propozycje nigdy nie schodzą poniżej pewnego (zawsze wysokiego!) poziomu, a niektóre z utworów z płyty „She” mają w sobie wystarczający potencjał, by stać się wielkimi hitami. Czy aż na miarę „Inside”? Trudno to przewidzieć, ale takim piosenkom, jak „Fly High”, „Lemon Yellow Sun”, czy „Wake Up Your Mind” można wróżyć pewną karierę. Tylko czy ktoś spoza ortodoksyjnego grona wielbicieli talentu Wilsona zechce w ogóle zauważyć tę płytę? Na pewno słuchacze wyczuleni na prawdziwe piękno, talent i melodykę znajdą na niej znacznie więcej ciekawych utworów, niż te trzy wymienione przeze mnie potencjalne przeboje. Spośród 12 piosenek, które znajdujemy na „She” najbardziej przypadło mi do gustu nagranie „Constantly Reminded”. Ale wiem, że są i tacy, którym najbardziej podoba się nieco demoniczny „Taking Time”. Innym bardzo podoba się na poły autobiograficzny utwór „Fame”. Jeszcze inni potrafią w ”Sick And Tired” doszukać się elementów kontynuujących pewne wątki z pamiętnego „Inside”. Właściwie nie ma na tym albumie słabego utworu, choć przyznam szczerze, że w miarę słuchania płyty, mniej więcej od jej połowy, napięcie jakby powoli opadało.
Podsumowując, „She” to dobra i ciekawa płyta. Nie odbiegająca zbytnio ani klimatem, ani poziomem od tego, do czego Wilson konsekwentnie od lat przyzwyczaja swoich sympatyków. A że tym razem postanowił wydać swój nowy autorski materiał pod szyldem grupy Stiltskin? Wypada tylko trzymać kciuki, by ten przebiegły plan powiódł się na tyle, by album ten został w końcu dostrzeżony i doceniony przez jak najszersze grono słuchaczy. Wielki talent tego artysty i wysoki poziom jego muzyki prezentowanej na albumie „She” zdecydowanie na to zasługują.