Niezmordowany Neal Morse znowu uraczył nas kolejną porcją swoich religijnych pieśni. Album „Mighty To Save” jest już piątym krążkiem w serii „Worship Sessions” (dwa ostatnie z tej serii: „Secret Place” (2008) oraz „The River” (2009) recenzowaliśmy w MLWZ) i zawiera aż trzynaście nowych utworów, którymi Neal sławi imię Pana. Całość trwa 74 minuty i stanowi kolejne opasłe tomiszcze wypełnione muzyką utrzymaną w charakterystycznym stylu dla tego czołowego dla współczesnego prog rocka artysty.
Jak wiadomo, od kilku lat religijna twórczość Neala Morse’a rozwija się równolegle do typowo rockowych produkcji znanych chociażby z jego solowych płyt oraz także z albumów reaktywowanego niedawno Transatlantica. Nie od dziś wiadomo, że Neal to niebywale płodny artysta, a zarazem bardzo niespokojny duch, który nie może usiedzieć w spokoju i tworzy niezliczoną ilość nowych piosenek, wydaje je na płytach, koncertuje... Jednym słowem: daje swoim sympatykom liczne powody do radości. Bo przecież jego religijna twórczość nie aż tak bardzo odbiega od tego, do czego przyzwyczaił swoich słuchaczy, którzy znają efekty jego działalności głównie poprzez pryzmat grupy Spock’s Beard, którą założył i był jej wieloletnim niekwestionowanym liderem.
Literacki, a właściwie modlitewny wymiar jego twórczości, to jedna rzecz. Druga sfera, to melodyjność i niesamowita przystępność jego muzyki. Na kolejnych płytach z serii „Worship Sessions” można znaleźć mnóstwo fantastycznych piosenek. Znajdują je tam szczególnie ci, dla których wyśpiewywane przez naszego bohatera teksty mają drugorzędną wartość, albo którym nie przeszkadza ich ewidentnie religijny aspekt. Mnie nie przeszkadza. Dlatego płytę „Mighty To Save” uważam za zbiór absolutnie pięknych (naprawdę, tyczy się to wszystkich trzynastu utworów wypełniających ten album) nagrań, które utrzymane są w tak przeze mnie lubianym typowym dla Neala Morse’a stylu. I za to cenię tego artystę. I dlatego ten album bardzo mi się podoba.
Ale Neal nie byłby sobą, gdyby tym razem nie przygotował co najmniej kilku niespodzianek. Wyłapałem trzy elementy, którymi zaskoczył mnie na tej płycie. Po pierwsze, Neal gra na „Mighty To Save” na WSZYSTKICH instrumentach. Oznacza to jego debiut jako perkusisty. Nie było jeszcze płyty z jego udziałem, na której zagrałby on na perkusji we wszystkich utworach. Po drugie, dwie pieśni śpiewa on po… niemiecku. To także absolutna nowość. Wprawdzie Neal śpiewa z silnym amerykańskim akcentem, co zdecydowanie „zmiękcza” język naszych zachodnich sąsiadów, ale przyznam, że swoimi artystycznymi wyborami ten człowiek imponuje mi coraz bardziej. Zastanawiam się, czy dożyję chwili, gdy Neal nagra jakąś piosenkę po… polsku. Nie wątpię, że kiedyś to nastąpi. Wreszcie po trzecie, spośród trzynastu nagrań wypełniających płytę „Mighty To Save”, spod pióra Neala wyszły zaledwie… cztery. Wszystkie („Only What You Do For Christ”, „Let Us Worship”, „The Center” i „Hosanna”) są pierwszorzędnymi piosenkami, ale trzeba wiedzieć, że na swoich dotychczasowych płytach Neal tylko sporadycznie sięgał po covery czy religijne standardy. Z reguły zawsze opierał się na własnych kompozycjach. Tym razem głęboko sięgnął po obcy repertuar, a właściwie po kanon pieśni religijnych. Oba niemieckojęzyczne utwory: „Heilige Geist” i „O Herr, gieβe Ströme” wyszły spod pióra znanego niemieckiego kompozytora Alberta Freya. Pieśń „Fall On Me” została swego czasu spopularyzowana przez Lothara Kosse’a, a tytułowe nagranie „Mighty To Save” uchodzi za ważny element kanonu anglosaskich pieśni kościelnych.
Wspominałem już, że Neal gra na „Mighty To Save” na wszystkich instrumentach. Nie oznacza to wcale, że nagrał tę płytę w pojedynkę. Wokalnie wspomagają go jego dzieci, Wil i Jayda, z którymi stworzył chwytający za serce tercet wokalny we wspaniale zinterpretowanym i pięknie otwierającym płytę utworze „How He Loves Us”. Z tego co się orientuję, Wil to młodzian już chyba (prawie?) pełnoletni. Nie dziwi więc fakt, że korzystając z możliwości jakie stwarzają płyty wydawane w serii „Worship Sessions”, tata stara się coraz częściej stawiać syna w pełnym blasku jupiterów. Przejawem tego jest zaśpiewana (naprawdę nieźle!) przez Wila pieśń pt. „Who Am I?”. Z kolei córka, Jayda, swoim nastoletnim głosem świetnie ubarwiła utrzymaną w stylu country piosenkę „I Won’t Turn Back”. Zaś uduchowioną pieśń „Revelation Song” zaśpiewała gościnnie Julie Harrison, z którą Neal współpracuje już od lat, występując z nią wspólnie w kościołach oraz podczas nabożeństw.
Jak więc widać, choć to przecież tak bardzo charakterystyczny dla twórczości Morse’a album, to pod wieloma względami jest on inny od poprzednich, które ukazały się w serii „Worship Sessions”. Ale ani na moment nie stanowi on odejścia od artystycznej ścieżki, którą zdecydował się pójść ten przeogromnie uzdolniony muzyk. W konsekwencji, wszystkie te nowe elementy nie stanowią żadnego zaskoczenia in minus. Plusem jest to, że Neal nagrał kolejny świetny album. Nieważne, że religijny, nieważne, że nieco na uboczu głównego nurtu swojej twórczości. Nieważne. Neal jest jaki jest. A jaki jest naprawdę? Wiedzą to ci, którzy byli w maju na koncercie Transatlantica w Poznaniu. Wiedzą to ci, którzy od początku śledzą jego karierę. Neal nigdy nie nagrał słabej płyty. Ta recenzowana dziś przeze mnie jest świetna. Tak, jak i Neal, który po prostu zawsze był świetny w Spock’s Beard, jest świetny w Transatlanticu, jest świetny na swoich rockowych płytach, jest też świetny na albumach, którymi sławi imię Boga.