Glass Hammer dokonał całkowitego personalnego przegrupowania w stosunku do ubiegłorocznej płyty „Three Cheers For The Broken Hearted”. Nie od dziś wiadomo, że zespół ten to właściwie dwaj ludzie: Fred Schendel (k, g) i Steve Babb (bg, k), którzy dobierają sobie muzyków pod konkretne pomysły, a potem realizują je wraz z nimi na kolejnych albumach. O ile w przypadku poprzednich płyt kolejne zmiany w składzie można było nazwać drobnymi retuszami, to na nowym krążku lakonicznie zatytułowanym „If”, doszło do prawdziwej rewolucji personalnej. Dwóm filarom grupy towarzyszą na nim absolutni debiutanci: gitarzysta Alan Shikoh, perkusista Randall Williams, flecistka Erin Erdos oraz do złudzenia przypominający barwą swojego głosu Jona Andersona, wokalista Jon Davison.
Ta wzmianka o podobieństwie wokalnym do grupy Yes to pierwsza symptomatyczna wskazówka dotycząca stylistycznego kierunku, jaki Glass Hammer obrał na nowej płycie. Druga to rozmiar poszczególnych kompozycji. Jest ich na „If” zaledwie sześć i większość z nich to ponad dziesięciominutowe suity (oznaczona indeksem 6 finałowa kompozycja trwa aż… 25 minut). Zespół zdecydowanie odszedł od 3-4 minutowych rozmiarów utworów, które wypełniały zeszłoroczny krążek. Oba te fakty determinują to, z czym mamy do czynienia na „If”. Album ten stanowi ewidentny powrót do epickiego stylu, którym Glass Hammer zachwycał na początku swojej działalności, a także na przykład na tak popularnym wśród polskich fanów albumie „The Inconsolable Secret” (2005).
Tak więc, mamy na „If” do czynienia ze zdecydowanym powrotem do dłuższych form muzycznych, a zarazem z nawiązaniem do brzmienia a’la klasyczny Yes (wokal Davisona), wymieszany z ELP (klawisze Schendela) i Camel ery „Moonmadness” (gitary Babba i Shikoha). Dzięki temu na płycie naprawdę dzieje się sporo dobrego. „If” to album ze wszech miar udany i nowoczesny. Twierdzę tak, choć zdaję sobie sprawę, że Glass Hammer wyraźnie hołduje na nim brzmieniom retro. Ale czyni to w sposób tak rozumny i przekonywujący, że aż chciałoby się, żeby podobnie brzmiała płyta, której premierę zespół Yes przygotowywuje podobno na 2011 rok. Nie zmienia to faktu, że Glass Hammer zafundował swoim fanom kolekcję będącą zdecydowanym nawiązaniem do czasów, kiedy rock progresywny święcił największe triumfy. I jeżeli mówimy tu o typowo yesowskich inspiracjach, to chcę podkreślić, że warstwa instrumentalna, a przede wszystkim wokalna (głos solo plus harmonie wokalne odgrywają na „If” niezwykle istotną rolę) nawiązuje bardziej do okresu klasycznych albumów „Close To The Edge” oraz „Tales From The Topographic Oceans” niż na przykład do, skądinąd też dobrych, choć późniejszych płyt, „Talk” czy „The Ladder”. Czyli Glass Hammer podejmuje się na albumie „If” rzeczy z pozoru wydawałoby się niemożliwej. Udanie nawiązuje do klasycznych form i treści. I nie jest to porywanie się z motyką na słońce. Bo przecież jak rzadko który współczesny zespół prog rockowy, na „If” perfekcyjnie zbudował pomost do symfonicznych brzmień progresywnych pierwszej połowy lat 70.
Na nowym albumie grupy Glass Hammer mamy do czynienia z mnóstwem melotronowych brzmień, prawdziwą kaskadą partii organów Hammonda, moogów, całość opatrzona jest wzorcową produkcją, cały zespół gra jak z nut, a w programie płyty nie ma praktycznie słabych punktów. Wszystkie kompozycje to utwory, które doskonale bronią się pojedynczo, ale najpiękniej prezentują się w komplecie, jako szeroko rozpostarty wachlarz symfoniczno-rockowych klimatów. Słucham i słucham albumu „If” (bo gdy już raz się zacznie, to nie sposób uwolnić się od tak dobrej muzyki) i ciężko mi wskazać zdecydowanego faworyta. Każda z kompozycji – zarówno otwierający album epik „Beyond, Within”, jak i krótsza forma w postaci „Grace The Skies”, jak też chyba najbardziej przystępny „If The Stars”, a także prawdziwe magnum opus płyty w postaci kompozycji „If The Sun” – to prawdziwe uczty dla uszu spragnionych klasycznie progresywno-rockowych brzmień.
Będą tacy, co po tej płycie nazwą Glass Hammer „kalką Yes”. To fakt; bas „chodzi” na „If” jak u Squire’a, jazzujące gitary przypominają swoim stylem Howe’a, klawisze to niemal kopia wakemanowskiej (a poniekąd też i emersonowskiej) szkoły gry na tym instrumencie, a wspomniany już Jon Davison to kolejny po Jocelynie Beaulieu (Hamadryad) i Benoit Davidzie (Mystery, a ostatnio także Yes) prawdziwy wokalny „brat-bliźniak” słynnego wokalisty Yes. Ale ja, mimo wszystko i mimo tych oczywistych podobieństw, będę bronić tego albumu. Bo dobrze, że panowie Schendel i Babb postanowili powrócić do korzeni i gromadząc wokół siebie tak zdolnych muzyków wprowadzili swój zespół na jedynie słuszne tory. Należą im się za to duże brawa, a samej płycie „If” - przeogromny plus. Głównie za to, że Glass Hammer jest na niej w końcu znowu prawdziwym Glass Hammerem.