Tak jak dobry serial powinien moim zdaniem znaleźć swój koniec po kilku lub kilkunastu odcinkach, tak muzyce szkodzi wałkowanie tego samego tematu. Analogia ta występuje niemal w każdej dziedzinie sztuki, choć są tacy, którym sprytnie udaje się ominąć te sidła. I do nich właśnie należy Mariusz Duda. Temu wystarczyło zmienić kolor okładki, aby znów wielkie oczekiwanie zostało nagrodzone solidną porcją ciarek przechodzących po plecach w trakcie słuchania. Bo widzicie, drodzy Czytelnicy, ten album to po raz kolejny, naprawdę „mocna rzecz”.
Płytę rozpoczyna utwór „The In-Between Kingdom”, najbardziej oniryczny na całym krążku. Zapętlony rytm bębnów, pianino i gitara mniej przypominają mroczne partie z pierwszej części dyptyku. Jest tu jednak zdecydowanie więcej przestrzeni, „jasnych” dźwięków. Dołączone w późniejszej części, partie elektroniczne dodają całości nieco pazura, lecz wciąż mamy do czynienia z sennym klimatem, przywodzącym na myśl kogoś zawieszonego w przestrzeni, między światem żywych i umarłych.
W takie realia wprowadza nas kolejny kawałek, który jest już zdecydowanie bliższy stylu, który określiłbym jako „Mariusz Duda Classic” ;). Muzyka utrzymuje spokojne tempo, a świetny, melodyjny wokal Mariusza, powoli zarysowuje nam sytuację liryczną. Swoją drogą, teksty są bardzo charakterystyczne dla autora i trzymają, jak zawsze, wysoki poziom. To właściwie tutaj kończy się tak zwany „wstępniak”.
„Suspended In Whiteness” to jedna z perełek na tym świetnym wydawnictwie. Prawdopodobnie biel i chłodny klimat w zamyśle miały być metaforą przebudzenia bohatera gdzieś pośrodku innej, równoległej rzeczywistości. Wrażenie chłodu jest niemal namacalne i kiedy słucham po raz setny tego utworu, wciąż widzę zimowe krajobrazy. Ten fragment to prawdziwa magia i iście romantyczny nastrój. Po chwili jednak coś się zmienia. Zimowy klimat ustępuje, pojawia się pytanie: „gdzie ja jestem?!”. Za tym pytaniem wędruje muzyka, bardzo rytmiczna, zapętlona i wciąż skąpana w jakiejś niesamowitej, półprzytomnej aurze.
W tej swoistej podróży przez świat człowieka o lunatycznej duszy, pogrążonego gdzieś w zaświatach, docieramy, moim zdaniem, do tego co w „białym” Lunatic Soul najlepsze. Pozwólcie, że potraktuję ten wycinek płyty całościowo, choć składają się na niego 3 utwory: „Asoulum”, „Limbo” oraz „Escape from ParadIce”. Ileż jest w nich magii i jakiegoś ponadnaturalnego ducha, zaczynając od fenomenalnych harmonii i refrenu w „Asoulum”, poprzez zupełnie psychodeliczny klimat następnej części, aż po „plemienne” rytmy, wspaniały wokal i coś, co nazwałbym po prostu dobrym kopem na końcu. Oczywiście mówiąc o kopie, mam na myśli standardy serii Lunatic Soul. Maniacy headbangingu raczej nie mają tu co szukać. W tej sekwencji mamy przy okazji cały warsztat najróżniejszego instrumentarium, za którym stoi najprawdopodobniej Maciej Szalenbaum. Stylistycznie jest zatem niezwykle bogato, niemniej całość zachowuje spójność i zwyczajnie, po ludzku, dobrze się tego słucha.
Przed nami „Transition”, najdłuższy kawałek na wydawnictwie, w którym znów przychodzi czas na wyciszenie. Początkowo powracamy do zimowych klimatów, jednak stylistycznie zbliżonych bardziej do „czarnej” części. Generalnie odniosłem wrażenie, że pierwszy Lunatic Soul był bardziej melancholijno-romantyczno-smutny, a „biała” część to jakby krok w stronę postmodernistycznej, onirycznej psychodelii. Sam do końca nie wiem co mam na myśli, ale jest to naprawdę odczuwalne. Tak jak już to miało miejsce na tym albumie, utwór zmienia się w czasie na bardziej dynamiczny i opisuje przeżycia związane momentem przejścia bohatera na tak zwaną drugą stronę. To właśnie tutaj najwyraźniejsze są progresywne korzenie muzyczne Mariusza Dudy.
Album kończą dwa najbardziej piosenkowe kawałki. „Gravestone Hill” to stylistyka, która przewija się bardzo często w twórczości Dudy. Ta klasyczna, gitarowa ballada stanowi niejako retrospekcję, powrót bohatera do świadomości o tym, co ziemskie. Oczywiście sposobów interpretacji tego zakończenia będzie tyle, ile słuchaczy. Każdy natomiast zwróci uwagę na wzruszający wokal, który zdecydowanie chwyta za serce i wpija się w pamięć.
Ostatnie „Wanderings” to kolejne zaskoczenie. Utwór wybrany na singiel, jest zupełnie inny od całego albumu. A przynajmniej zupełnie dla niego niereprezentatywny. Mocno przebojowy, z melodią z gatunku tych, które tak wpadają w ucho, że zaczynamy je nieświadomie nucić podczas robienia jajecznicy na bekonie. Tu następuje koniec tego dyptyku. Historia znów zatacza koło, bohater skazany jest na wieczną tułaczkę. Może to i dobrze, bo znów skłoni nas do posłuchania wszystkiego od nowa. A kiedy znów to zrobicie, będzie zupełnie jak w prawdziwym życiu: inne spojrzenie na sprawę, nada całości nowy sens, który zaklął w tym albumie Mariusz Duda.
Podsumowując, naprawdę trudno określić to wydawnictwo w kilku słowach. Nasuwają się takie przymiotniki jak: niepokojący, psychodeliczny, hipnotyzujący, ale też magiczny i świeży. Mariusz Duda po raz kolejny udowodnił, że można tworzyć muzykę z pogranicza gatunków, łącząc tylko ich najlepsze cechy. Drugi Lunatic Soul to klimat Dead Can Dance, dobry flow, a to wszystko okraszone fuzją muzyki etnicznej, rocka progresywnego, elektroniki i klasycznej ballady. Mam tylko nadzieję, że to już koniec serii. Właśnie w ten sposób chcę bowiem zapamiętać te albumy, nie ma tu już nic do dodania. Nieczęsto pojawia się polskiej muzyce coś tak dobrego. Coś tak dobrego jak „biały” Lunatic Soul i ktoś tak utalentowany jak Mariusz Duda – jeden z najcenniejszych muzyków art-rocka.