SBB to klasa sama w sobie. I płyta „Blue Trance” jest godną następczynią albumów „New Century” (2005), „The Rock” (2007) i „Iron Curtain” (2009), a więc najnowszego wcielenia tej legendarnej formacji. To były dobre płyty, jednak nie zawojowały one ani krajowego, ani zagranicznego rynku. Ale żeby „Blue Trance” jakoś znacząco (in plus) od nich odbiegała – tego bym nie powiedział. Nie wiem, czy w skali tego, bądź co bądź, jednego z najważniejszych zespołów w historii polskiego rocka, te trzy wymienione powyżej albumy zapisują się po stronie artystycznych plusów, ale założę się, że zaczepiony na ulicy tzw. przeciętny znawca tematu zapytany o najlepsze płyty w dorobku SBB z pewnością wymieni raczej „Jedynkę”, „Nowy Horyzont” czy „Ze słowem biegnę do ciebie”, niźli którykolwiek z trzech wydanych w ostatniej dekadzie albumów. Stąd śmiem wysnuć dość odważny, ale bezpieczny do obronienia wniosek, że i w przypadku „Blue Trance” żadnego wielkiego przełomu też nie będzie. Ot, kolejna niezła płyta SBB, pewnie zyska sobie mnóstwo pozytywnych (a jakże, przecież o legendzie polskiego rocka nie wypada pisać źle) recenzji, ale mnie wydaje się, że to wszystko za mało, by w przypadku „Blue Trance” odtrąbić wszem i wobec triumfalny sukces.
Obawiam się, że kierowany przez Józefa Skrzeka zespół, wpadł w przedziwną, mimowolnie zastawioną przez siebie, pułapkę. Bo niby panowie z SBB z jednej strony nic już nie muszą udowadniać, nie muszą niczym zaskakiwać krytyków i fanów. Wystarczy im grać po prostu swoje. I tak zresztą czynią od kilku już lat, zamieszczając na swoich kolejnych płytach trochę dobrego, jak i trochę… mhmmm… nie tak dobrego repertuaru. Tak też jest na najnowszym krążku. Obok kompozycji naprawdę niezłych, których słucha się bardzo dobrze (na „Blue Trance” są to głównie utwory o balladowym charakterze: „Pamięci czas”, „Los człowieka”, a przede wszystkim brzmiący bardzo… klasycznie, by nie rzec: „karmazynowo”, „Szczęście jak na dłoni”. Podobać mogą się także pełniące odpowiednio role intro i outro dwa instrumentale: „Etiuda Trance” i „Coda Trance”. Nieźle wypadają też dwie kompozycje Apostolisa o jazz rockowych inklinacjach „Karida Beach” i „Muśnięcie Kalimby”. Ale to akurat inne niż zasadnicza część płyty, trochę free jazzowe granie), mamy też niestety trochę dłużyzn, szarzyzn i mniej udanych nagrań (quasi bluesowy „Red Joe”, zmierzające trochę donikąd „Święto Dioni”, jakoś nieprzekonywująca mnie kompozycja tytułowa czy pseudogóralska pieśń „Doliny strumieni”). Żaden z nich nie jest utworem złym, ale każdy podpada raczej pod kategorię „przeciętny”, niż „wybitny”. Momentom naprawdę dobrym towarzyszą na tym krążku chwile mniej ciekawe. Wszystko to sprawia, że słuchanie „Blue Trance” przypomina nieco jazdę powolnym, eklektycznym „rollercoasterem”. I zamiast wiatru we włosach chwilami czujemy znużenie i zaczynamy się zastanawiać, czemu w tej muzyce jest tak mało spontaniczności, schemat goni schemat, a tylko niekiedy przyprawia ona słuchacza o szybsze bicie serca? Dlaczego poprawność bierze tu górę nad spontanicznością, a przewidywalność przyćmiewa muzyczny kunszt tworzących SBB muzyków? Spytacie więc, czy „Blue Trance” to dobra płyta. Dobra, ale niestety tylko dobra…
Z drugiej zaś strony, wracając do mojej teorii o wpadnięciu SBB w pułapkę własnych dokonań, jestem pewien, że ani fanom, ani spółce Józef Skrzek – Apostolis Anthimos (uzupełnionej na „Blue Trance” po raz trzeci przez Węgra Gabora Nemetha) nie chodziło o to, by SBB nagrało płytę „letnią”, średnią, przeciętną czy pełną kompromisów. Jak zwał, tak zwał, ale w przypadku nowego albumu obawiam się, że niestety tak właśnie jest.