James Byron Schoen nie zwalnia tempa. Jego Edensong koncertuje na progrockowych festiwalach, przygarnia muzyków, którzy dawno, dawno temu byli już z tym zespołem związani i nagrywa kolejną płytę. Dodajmy, niecodzienną.
Zanim omówię najważniejsze zmiany, krótko o brzmieniu. Na „Echoes of Edensong” wydaje się ono nieco mocniejsze niż na "The Fruit Fallen". Niby cały czas pozostajemy w konwencji progresywnego folk rocka, gdzie wiele jest miejsca na akustyczne tematy i jethrotullowskie inspiracje, niby Edensong nigdy specjalnie nie stronił od mocniejszych fragmentów w swoich utworach, niemniej jednak wydaje mi się, że tam, gdzie ma być ogień, płonie on żywiej, niż dawniej. Absolutnie nie można powiedzieć, by był to już metal, miks, na jaki postawił zespół to mocna, ale ciepła i bardzo przyjemna dla ucha szkoła hard rocka. Jej obecność obok tematów wysoce folkowych i akustycznych stwarza interesujące kontrasty brzmieniowe, które grupa wykorzystuje w wielu tzw. progresywnych wycieczkach.
Rzeczą, która w największym stopniu wyróżnia to wydawnictwo na tle poprzedniej pozycji w dyskografii Edensong, jest jednak jego charakter. Zespół prezentuje na nim zarówno nagrania nowe, jak również kompozycje, które fani, śledzący od początku karierę grupy, mieli już okazję usłyszeć. Co więcej, mniej więcej cała druga połowa albumu oparta jest na nagraniach zarejestrowanych na koncertach. Jakość tej rejestracji jest generalnie zdecydowanie akceptowalna (najbardziej „bootlegowe” brzmienie ma ostatni na płycie „The Sixth Day”, ale nie razi to specjalnie). Niemniej jednak nowego materiału na nowym wydawnictwie to za wiele nie ma, bo „Echoes of Edensong” to taki album-składak o cechach kolekcjonerskiego rarytasiku. Są na nim stare kompozycje zespołu, które nie znalazły się na długogrających wydawnictwach, jest utwór napisany, by wspomóc ofiary kataklizmu na Haiti, mamy także kawałki, które można było usłyszeć dawno temu na EP-ce, zanim grupa wydała pełnowymiarowy album „The Fruit Fallen”. No i są rejestracje koncertowe. Kto śledzi karierę zespołu od lat, będzie miał więc małe deja-vu.
Gdyby w ramach podsumowania powiedzieć w takim razie, że na "Echoes of Edensong" usłyszeliśmy stary, dobry Edensong, to... dosłownie. Niemniej jednak stwierdzenie to wydaje się usprawiedliwione również z innego powodu. O ile grupa Jamesa Byrona Schoena nie jest zespołem wysoce popularnym, to staje się naprawdę rozpoznawalna brzmieniowo dla tych, którzy zainteresowani są stylistyką zwiewnego, finezyjnego proga z folkowymi inklinacjami. Może to przez charakterystyczny głos wokalisty, może z uwagi na mariaż hardrockowych brzmień z lekkością fletu i gitary akustycznej. A może przez... dosyć nierówną formę na przestrzeni jednego krążka, z czym moim zdaniem grupa boryka się od samego początku. Potrafi stworzyć coś znakomitego, momentami jednak obniża loty. Kompozycyjnie to taki album na szkolną czwórkę. Ocenę podwyższa to, że ładnie zagrany, wielowątkowy i zrealizowany z dużym pietyzmem. Jednocześnie „Echoes of Edensong” to płyta, która potwierdza, że grupa Jamesa Byrona Schoena znalazła sobie własne miejsce na progrockowej scenie i czuje się tam bardzo pewnie, zdobywając, zwłaszcza za Oceanem, coraz więcej fanów.