„Zenith” – taki tytuł nosi druga długogrająca płyta niemieckiej formacji progmetalowej AtmOsfear, która swoją premierę miała jeszcze w zeszłym roku. I choć zespół przez sześć lat od debiutu szlifował swoje brzmienie i kształtował swoją koncertową markę występując obok takich gwiazd gatunku, jak Evergrey czy Poverty’s No Crime, to jego najnowsze dzieło w zasadzie nie przedstawia się na tyle dojrzale i ciekawie, by móc stawiać je na równi z dokonaniami bardziej doświadczonych kolegów, czy nawet określić je jako faktyczny krok naprzód względem debiutu.
Wydaje się, że tak naprawdę największym problemem tego albumu jest utwór, który Niemcy obmyślili jako oczywisty gwóźdź programu, a więc zamykający płytę, zajmujący jakieś czterdzieści procent jej długości kolosalny, niemal półgodzinny „Spiral of Pain”. Stylistycznie zupełnie nie odbiega on od reszty albumu, na którym zespół prezentuje mniej „połamaną”, a bardziej toporną i prostolinijną wersję progresywnego metalu, charakterystyczną dla wielu niemieckich grup reprezentujących ten gatunek. Choć niesprawiedliwym byłoby stwierdzenie, że w tej kompozycji zespół zawiódł na całej linii, wszak są tu ładne melodie, parę ciekawych patentów instrumentalnych, to jednak problem tkwi w tym, że AtmOsfear niestety średnio poradził sobie z obranymi na użytek utworu ramami czasowymi, a ściślej mówiąc – stworzył utwór sprawiający wrażenie na siłę „napompowanego” do zbyt obszernych rozmiarów. Tym samym dość skutecznie zaprzepaścił szanse, które można by było dać tej płycie po przesłuchaniu poprzedzających go pięciu utworów. Wydaje się, że zespół nie potrafił sprostać zadaniu stworzenia tak wielkiej formy w inny sposób, aniżeli poprzez nazbyt częste powracanie do przewodnich motywów melodycznych i budowanie na ich bazie utworu słabego w swej konstrukcji, w konsekwencji dłużącego się i sprawiającego wrażenie, że w kółko przez pół godziny słuchamy tego samego…
Nasuwa się wniosek, że AtmOsfear popełnił swego rodzaju falstart, jakiego zresztą nierzadko dopuszczają się zespoły progmetalowe stojące właściwie u progu kariery – mianowicie zbyt szybko stwierdził, że jest na sile stworzyć epickie dzieło, którego już sam tytuł przyciągał będzie wielbicieli gatunku do sięgnięcia po płytę (lub płyty) grupy. Tu niestety wyraźnie źle oceniono własne możliwości kompozytorskie, przez co w zasadzie ucierpiał cały album. Pozostałe, krótsze kompozycje, choć nie stanowią wybitnego kawałka muzyki i w zasadzie niczym ciekawszym, poza godną podkreślenia i uznania melodyjnością, nie wyróżniają się - są właściwie solidnymi, poprawnymi utworami, do których jakości raczej nie powinno się mieć większych zastrzeżeń.
Być może ocena przybliżanej płyty grupy AtmOsfear mogłaby być mniej surowa, gdyby nie słaby efekt wypełniającej lwią część albumu suity, która mimo posiadania ładnych, melodyjnych fragmentów cechujących właściwie cały album, decyduje o ogólnym negatywnym wrażeniu po przesłuchaniu „Zenith”. Niemiecka grupa potwierdza tym samym, że nie każdy band jest w stanie zaproponować odbiorcom kompleksową, epicką, ciekawą kompozycję. W przypadku drugiego albumu AtmOsfear mamy zatem do czynienia z czterdziestoma minutami poprawnego progmetalowego grania i półgodzinnym, niestety chybionym podejściem do długiej, mogącej zainteresować pod każdym, a zwłaszcza kompozycyjnym względem, muzycznej formy.