Szwedzki Brother Ape to zespół, w przypadku którego regularność w wydawaniu premierowych płyt jest doprawdy godna podziwu. Właśnie na rynku ukazał się piąty (w przeciągu sześciu lat) krążek formacji zatytułowany „A Rare Moment of Insight”, choć zaledwie przed dwunastoma miesiącami mogliśmy zapoznać się z czwartą płytą w jego dorobku, „Turbulence”. Wydawało się, że wraz z tamtym albumem Brother Ape osiągnął wreszcie dojrzałość, wyzbywając się dość naiwnych ciągot do mieszania upodobanych stylów, muzyka na płycie nareszcie brzmiała spójnie, dzięki czemu była w stanie interesować. W przypadku „A Rare Moment of Insight” zespół poszedł jeszcze dalej, jednak wydaje się, że w pewnym sensie zabrnął w ślepy zaułek.
Powstała płyta, która, choć trwa jedynie przyzwoite pięćdziesiąt trzy minuty, pozostawia wyjątkowo silne wrażenie, że stała się poletkiem dla eksplorowania jednego zasadniczego pomysłu, któremu zespół postanowił poświęcić zadziwiająco wiele uwagi. I choć pomysł ten jako taki brzmi całkiem świeżo i ciekawie, to ciężko nie odnieść wrażenia, że w połowie kompozycji na płycie grupa zastosowała identyczne rozwiązanie – motywem przewodnim okazała się sama konstrukcja rytmiczna – połamany, nieco bitujący rytm, choć jest ciekawym wyjściem, to jednak przewijając się raz po raz przez cały album, ogranicza wartość kompozycji, którym nadał szkielet. Szkoda zatem, że musi pojawić się wniosek, iż z tych czterech pozycji na płycie można by stworzyć jeden, wysokiej klasy utwór, wszak sporo ciekawych niuansów nietrudno byłoby wyróżnić. Przede wszystkim przykuwają uwagę pełne polotu gitarowe sola, obecne również na poprzednich płytach jazzowe inklinacje („Instinct”), czy urokliwe gitarowo-syntezatorowe unisona („Juggernaut Now”, czy zwłaszcza orientalizująca melodia w „Echoes of Madness”).
Jak na ironię, poza intrygującymi, ciekawie brzmiącymi niuansami tych w gruncie rzeczy bardzo podobnych do siebie, a w konsekwencji nieco nużących utworów (spośród których chyba najtrafniej byłoby faworyzować dziewięciominutowy wspomniany „Echoes of Madness”), niewiele ma Brother Ape do powiedzenia. Jedynie „Seabound”, nastrojowa akustyczna ballada, przywodząca na myśl tego typu kompozycje spod znaku starego Yes czy Rush, jest w stanie faktycznie urzec. To zdecydowanie za mało, by uznać, że szwedzka grupa nareszcie, po pięciu albumach dojrzała do miana artystycznie pewnej formacji. Szkoda takiego potencjału, być może uda się go wykorzystać w bardziej przemyślany sposób na następnym albumie, na którego tworzenie zespołowi Brother Ape z pewnością przydałoby się tym razem nieco więcej czasu.