Progresywni heavy metalowcy z grupy Andeavor uraczyli nas wydanymi na kompaktach dwiema płytami. Słuchając ich z łatwością możemy stwierdzić, że dzieli je aż 10 lat. Wynika z tego, że panowie z pewnością mieli sporo czasu między swoimi dwoma albumami. Sporo czasu na zmiany.
Pierwszy album zespołu, „Once Upon Time”, w swoją 10. rocznicę od dnia wydania został reedytowany, natomiast płyta "The Darkest Tear”, której prawdziwe życie zaczęło się parę lat temu (zespół zwlekał trochę z utrwaleniem swojej twórczości i wydał ją z kilkuletnim poślizgiem) ukazała się kilka miesięcy temu. To dosyć logiczna kontynuacja: teraz, kiedy wznowiono część pierwszą, wydano i część drugą.
W porównaniu z albumem „Once Upon Time” na nowym krążku jesteśmy świadkami rozwiązania, które powinno zaskoczyć, a przynajmniej zdziwić słuchaczy. Na nowym albumie nie pojawia się już bowiem popularny w kręgach amerykańskiego prog metalu Chris Rodler – od zawsze „mózg” tego i wielu innych muzycznych przedsięwzięć gatunku. W latach dzielących obie płyty Andeavor dokonał znacznego progresu w swoim brzmieniu. Brakuje, co prawda, Rodlera, szczególnie dobrze prezentującego się na „Once Upon Time” na klawiszach i gitarze, która pięknie grała na płycie debiutanckiej, a tutaj takiej gry zabrakło.
Zamiast tego, trio: Doug Peck, Steven Starvaggi i Steve Matusik samo zaaranżowało wszystkie kompozycje na ten album. Ponieważ nie ma tu klawiatury, gitarzysta Matusik był zmuszony do podjęcia gry na więcej kolorów i warstw, szczególnie widoczne jest to w utworach "Vague" i nastrojowym "Tomorrow". Na albumie, pomimo chwilami ekstremalnej jazdy, jest ogólnie mnóstwo miejsca na soczyste zabawy instrumentalne, jak i swobodny oddech dla wokalu.