Grupa Anima Mundi swoją nową płytą podtrzymuje dobrą passę. Do ogólnych zachwytów, które wyraziłem przy okazji recenzji poprzedniego albumu tego zespołu, „Jagannath Orbit”, muszę dołożyć kolejną porcję superlatywów, którymi zachwyciło mnie najnowsze dzieło tej kubańskiej grupy.
Przyznam, że będąc pod ogromnym wrażeniem „Jagannath Orbit” trudno mi było uwierzyć, że tak ciekawa, tak „europejsko” brzmiąca muzyka narodziła się na tej izolowanej, karaibskiej wyspie słynącej przecież z zupełnie innych dźwięków i melodii. Co więcej, sądziłem, że ten tak dobry album to jednorazowy „wybryk natury” i brałem pod uwagę to, że o grupie Anima Mundi nieprędko usłyszymy ponownie. Tymczasem do moich rąk dociera nowe wydawnictwo Kubańczyków. Co więcej, nadchodzi ono do mnie nie zwykłym kanałem dystrybucyjnym (wydawcą tej płyty jest niezawodna firma Musea Records), a bezpośrednio od europejskiego managementu Anima Mundi, zlokalizowanego w Belgii, w osobie Suze Merlin. Stąd wniosek, że akcje zespołu idą w górę.
Najnowszy krążek Kubańczyków nosi tytuł „The Way”, trwa blisko godzinę, a na jego program składają się zaledwie cztery utwory. Długie, złożone, wieloczęściowe, pełne zmieniających się wątków, przenikających i przeplatających się ze sobą melodii, zaaranżowane z niezwykłym pietyzmem oraz z nieomal symfonicznym rozmachem. Anima Mundi zachwyca kompetencją partii instrumentalnych, w których królują dźwięki generowane przez melotron i syntezatory (obsługuje je Virginia Peraza). Świetnie prezentują się partie gitar, i to zarówno te solowe, jak i prowadzące (Roberto Diaz), wspaniale spisuje się sekcja rytmiczna (José Manuel Govin - dr, Yaroski Corredera - bg), doskonale brzmi wokal Carlosa Sosy. Brzmieniowo zespół spisuje się doprawdy znakomicie. Stylowo często przybliża się do grupy Yes, na którą ostatnio powróciła moda wśród młodszego pokolenia prog rockowych artystów. Anima Mundi na płycie „The Way” nie zbliża się swoim brzmieniem do Yes aż tak bardzo, jak uczynił to niedawno Glass Hammer na płycie „If”, niemniej jednak bogate brzmienia instrumentów klawiszowych niekiedy aż do złudzenia przypominają to, czym przed laty czarował Rick Wakeman. Weźmy chociażby taką partię organów w utworze „Flying To The Sun”. Brzmią one nieomal jak yesowski „Awaken” z płyty „Going For The One”. Fenomenalnie. Podobne odczucia mam słuchając gitarzysty. Roberto Diaz najwyraźniej pozostaje pod wpływem Steve’a Howe’a, tak jak i mięsisty bas Corredery do złudzenia przypomina charakterystyczny styl Chrisa Squire’a. Ale to nie tylko indywidualne fascynacje członków grupy Anima Mundi świadczą o ich proyesowskich inklinacjach. Najważniejsze jest to, że ogólne brzmienie zespołu, będące przecież wypadkową umiejętności i inspiracji poszczególnych muzyków, sprawia naprawdę niezłe wrażenie. To dojrzały, pompatyczny, epicki, w każdym calu symfoniczny rock utrzymany w klimacie starych, dobrych lat 70.
Nie za bardzo umiem polecić w sposób jakiś wyjątkowo szczególny którykolwiek z czterech utworów wypełniających tę płytę. Nie ma wśród nich słabego. To równe, bardzo dobrze zagrane i dające sporo satysfakcji przy słuchaniu kompozycje. Swoimi rozmiarami niewątpliwie wyróżnia się 26-minutowy epik „Spring Knocks On The Door Of Men”. To rzecz, przy słuchaniu której (przysłuchajcie się uważnie finałowej jego części zatytułowanej „Mother Spring – The Way” – ciarki na plecach murowane!) można ulecieć w zupełnie inną rzeczywistość.
Również i „krótsze” utwory: „Flying To The Sun” i „Cosmic Man” (oba trwają po blisko 10 minut!) to nagrania z bardzo wysokiej półki. Nie inaczej jest z otwierającym płytę utworem „Time To Understand” (14 minut). Rock progresywny pierwszej klasy.
Na płycie „The Way” grupa Anima Mundi przedstawiła solidną porcję ambitnego i całkiem nieźle zagranego prog rocka z wyraźnymi tendencjami w stronę klasycznego, symfonicznego brzmienia. Być może nie jest to płyta, która przewróci układ sił we współczesnym rocku, ale z pewnością zadowoli ona odbiorców mocno ukierunkowanych w swoich upodobaniach na tradycyjne, i co najważniejsze, naprawdę dobrze przemyślane brzmienia.