Pär Lindh Project - Time Mirror

Artur Chachlowski

ImageSzwedzkiego wirtuoza klawiatury, Pära Lindha, nie trzeba chyba nikomu interesującemu się muzyką prog rockową bliżej przedstawiać. Począwszy od wydanej w 1994 roku płyty „Gothic Impressions” (wydanej swego czasu w Polsce w kasetowej serii Progressive Rock Music), poprzez albumy firmowane wspólnie z gitarzystą Björnem Johanssonem (recenzja ich wspólnego dzieła „Dreamsongs From Middle Earth"” znajduje się pod tym linkiem), przez serię albumów realizowanych pod szyldem Pär Lindh Project, której ukoronowaniem był krążek DVD „In Concert” nagrany w listopadzie 2009 roku na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach, dał się on poznać jako fenomenalny mistrz instrumentów klawiszowych.

Ten artysta zawsze zachwycał swoją wirtuozerią, rozmachem komponowanej przez siebie muzyki oraz niebanalnym podejściem do wykorzystania baterii instrumentów klawiszowych, z których potrafił wydobywać najcudowniejsze dźwięki i melodie. Wielu twierdzi, że swoim kunsztem dorównuje on legendarnym mistrzom klawiatury – Keithowi Emersonowi i Rickowi Wakemanowi. Nie idąc w swoich ocenach aż tak daleko, wszak dobra muzyka zawsze potrafi obronić się sama, a progresywne granie to nie żadne wyścigi, w których najważniejsza jest czołowa lokata, powiem tylko tyle: Pär Lindh swoimi dokonaniami, bez dwóch zdań, ociera się – zarówno stylem, jak i poziomem – o geniusz wielkich płytowych dzieł wymienionych wyżej Artystów.

Właśnie ukazała się nowa płyta Pär Lindh Project zatytułowana „Time Mirror”. Pär  otoczył się na niej gromadką muzyków: za partie wokalne odpowiada Al Lewis z amerykańskiej grupy Starcastle (polecam recenzję bardzo udanej, wydanej przed czterema laty płyty „Song Of Times” tej formacji), na perkusji grają aż dwaj muzycy: Stefan Bergman i Svetlan Raket, a na basie – William Kopecky (Far Corner, Kopecky, Yeti Rain, etc.). Ci dwaj ostatni to stali członkowie koncertowego składu Pär Lindh Project, z którym to, notabene, zespół zawitał swego czasu do Polski. Oprócz nich w nagraniach płyty „Time Mirror” wzięli udział: trębacz Bo-Inge Svensson, skrzypek Anders Lagerqvist oraz wieloosobowy chór o nazwie Villberga. Sądząc już po samym tym zestawie można mieć pojęcie o rozmachu muzyki, z jakim mamy do czynienia na tym krążku. Dodajmy do tego naprawdę przebogatą kolekcję instrumentów obsługiwanych przez samego lidera (że wymienię tylko melotrony, organy Hammonda, organy kościelne, fortepiany Blütnera i Becksteina, klawesyn oraz niezliczoną liczbę przeróżnych syntezatorów), a obraz muzyki, którą słyszymy na płycie „Time Mirror” rysuje się sam.

Album nie jest długi. Trwa ledwie 42 minuty i wypełniają go zaledwie cztery kompozycje. Cztery, podkreślmy to, bardzo dobre kompozycje. Nie ma wśród nich dłużyzn, ani pseudowypełniaczy, dlatego każda z nich, zarówno z osobna, jak i jako fragment większej całości, pozostawia po sobie bardzo pozytywne wrażenie.

Pierwsza, tytułowa, to ponad kwadrans prawdziwie progresywnej muzyki utrzymanej w duchu starodawnych suit z lat 70. opartych na klawiszowych brzmieniach i ciekawych partiach wokalnych Ala Lewisa. Sporo w niej różnych muzycznych dygresji, wstawek i miniaturek zaczerpniętych jakby z całkowicie różnych szufladek (m.in. efektowne solo na trąbce w trzeciej minucie utworu, krótki syntezatorowy rock and roll, a nawet zaskakujący charleston pojawiający się na kilka chwil w siódmej minucie). To kompozycja pełna prawdziwego epickiego rozmachu, licznych zmian tempa oraz rozmaitych muzycznych wątków. Ta wielotorowość kompozycyjna i różnorodność rytmiczna absolutnie nie sprawia wrażenia posklejanych na siłę  pojedynczych elementów. Da się tu z łatwością wychwycić logikę, konsekwencję i autorski pomysł na tę kompozycję. Jeśli ktoś lubi na przykład wakemanowską „Wyprawę do wnętrza ziemi”, to z całą pewnością spodoba mu się kompozycja „Time Mirror”.

Kolejny utwór, „Waltz Street”, to rzecz jakby z zupełnie innej bajki. Ze swoimi niespełna pięcioma minutami i wpadającym w ucho tematem przewodnim ma  on w sobie potencjał quasi przeboju. To naprawdę niezłe granie. Mała rzecz, a cieszy.

Dwa kolejne nagrania: „With Death Unreconciled” i „Sky Door” trwają po około 10 minut. Pierwszy z nich rozpoczynający się efektowną partią zagraną na kościelnych organach oraz przepełniony porywającymi solówkami Lindha, a nade wszystko, co warte podkreślenia, bardzo sympatycznymi partiami wokalnymi Lewisa, to mój ulubiony fragment płyty. A że barwa głosu wokalisty przypomina trochę Jona Andersona, odnosi się nawet wrażenie jakby to grał i śpiewał duet Wakeman-Anderson.

Płytę zamyka nagranie „Sky Door”. Stanowi ono instrumentalny popis gry Pära Lindha i całego kierowanego przez niego zespołu. Prawdziwy smakołyk. Deser. Rarytas. Niezwykle smakowity kąsek. Tak, jak i cała płyta zresztą…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!