Jeff Hammel, amerykański multiinstrumentalista, od kilku lat usilnie próbował zaistnieć w progrockowym świecie, wydając niezwykle regularnie, bo rokrocznie od 2007 roku albumy pod szyldem Majestic. Płyty tegoż projektu, przepełnione wielobarwnymi artrockowymi klimatami, inspirowane progrockiem różnych czasów, stanowiły co prawda dość ciekawy przykład dzieł tworzonych praktycznie „na własną rękę”, jednak nie zasługiwały na wiele więcej niż szacunek do artysty za spore ambicje. Na potrzeby czwartego albumu Majestic Hammel zdecydował jednak przekształcić osobisty projekt w zespół z prawdziwego zdarzenia.
Choć Jeff Hammel nadal operuje na płycie większością instrumentów, zaprosił jednak do udziału w nagraniach kilku gitarzystów, jak również po raz pierwszy w historii projektu zatrudnił perkusistę. Zdaje się jednak, że nie tylko ten manewr pozwolił muzyce Majestic nabrać krzepy, wszak zaproszonym instrumentalistom, a także wokalistce (obecnej już na poprzednim albumie, „Arrival”) Hammel zostawił nieco pola do popisu w zakresie tak aranży, jak i samego pisania utworów, tym samym rezygnując z roli muzycznego autokraty i przetwarzając de facto Majestic w projekt kilkuosobowy.
Powstał album ciekawy, barwny, w swojej wielowątkowości zaskakująco spójny, choć nie ukrywam, że pod tym względem byłoby jeszcze lepiej, gdyby Hammel poświęcił dla dobra konceptu czternastominutową, solidną, aczkolwiek w moim przekonaniu nieco zaburzającą logikę „przyczynowo-skutkowego” toku albumu nową wersję utworu „Takes My Breath Away”, który pojawił się już na wydanym rok wcześniej samplerze. Poza tym jednak z „Ataraxią” nudzić się nie można – to album pełny różnorodnych dźwięków z progresywnego świata, które równie ciekawie wykreowano zarówno z udziałem wokalistki Jessici Rasche, jak i w oparciu o granie instrumentalne. W samym środku albumu znajduje się aż dwadzieścia minut instrumentalnego, po części improwizowanego spektaklu mieszającego wpływy prog-space-hardrockowe, wokalistka jednak także i tu nie daje o sobie zapomnieć, ubarwiając ten złożony z trzech utworów („Astral Dream”/”Delusion”/”Dance of the Elders”) fragment albumu solidnymi wokalizami, dzięki czemu na tym etapie albumu jego spójność została zachowana i również tu brzmi on bardzo przekonywująco.
Wydaje się, że Jeffowi Hammelowi nareszcie udało się znaleźć złoty środek, by osiągnąć to, co zamierzył sobie w pojedynkę, a mianowicie stworzyć solidne, zwarte neoprogresywne dzieło, czerpiące inspiracje z klasyków gatunku. Przyjmijmy, że kompozytorska pomocna dłoń ze strony innych muzyków faktycznie miała wpływ na ostateczny efekt „Ataraxii”, choć należy oddać Amerykaninowi sprawiedliwość, że jest niezwykle płodnym artystą, który systematycznie wydając swoją muzykę, konsekwentnie dąży do twórczego ideału, który być może jeszcze przed nimi i przed nami.