Była taka płyta, jak „Book Of The Dead”, która ukazała się w 2005 roku i pomimo tego, że nie stała się wielkim przebojem, nawet na tak niszowym rynku, jak świat współczesnego progresywnego rocka, to w pewnych kręgach doczekała się statusu albumu dzisiaj już niemal kultowego. Firmowała ją założona przez wywodzącego się z grupy Atlantis basistę Kena Jacquessa, formacja o wdzięcznej nazwie K2 („K do kwadratu”). Nie wiem, czy to fakt, że Ken skupił w swoim zespole tak charyzmatyczne postacie, jak gitarzysta Allan Holdsworth, keyboardzista Ryo Okumoto (ze Spock’s Beard), perkusista Dough Sanborn oraz wokalista Shaun Guerin (a właściwie głos wokalisty, bo w chwili premiery albumu „Back Of The Dead” Shaun już niestety nie żył) czy raczej to, że K2 zaprezentował na tym krążku niesamowicie dojrzałą muzykę progresywną utrzymaną w stylu UK, Yes i Genesis (barwa głosu Guerina do złudzenia przypominała Petera Gabriela), a może to, że „Book Of The Dead” była po prostu świetnie skrojonym koncept albumem o starożytnym Egipcie, w każdym razie wszystko to sprawiło, że obiektywnie na to patrząc nie sposób nie uznać tej płyty za jedno z ważniejszych art rockowych wydawnictw minionej dekady.
Minęło 5 lat i Ken Jacquess skomponował kolejną epicką opowieść, tym razem o Polinezyjczykach, którzy przed wiekami podróżowali po południowym Pacyfiku, by osiedlić się na tamtejszych archipelagach. Ubrał ją w 60-minutową opowieść składającą się z siedmiu tematów i ponownie sięgnął po sprawdzony układ muzyków, z którym pod szyldem „K2” przedstawia swoje najnowsze dzieło w postaci płyty zatytułowanej „Black Garden”.
W zespole, obok Jacquessa, pozostali Dough Sanborn i Ryo Okumoto, zaś Karl Johnson zastąpił Allana Holdswortha, a miejsce za mikrofonem zajął Josh Gleason, w którego ekspresji także można doszukać się pewnego podobieństwa do Petera Gabriela, choć mnie wydaje się ona raczej bliźniaczo podobna do tego, czym swego czasu czarował nas Martin Eden – wokalista nieco zapomnianej już neoprogresywnej formacji Chandelier.
Dość już tych opisów i przydługich wstępów. Czas zająć się samą muzyką. A na płycie „Black Garden” jest faktycznie czego słuchać. Jeżeli komuś spodobała się poprzednia płyta K2, temu z pewnością do gustu przypadnie nowy krążek. Nie wiem, czy to mocna osobowość wokalisty czy raczej ogromny sentyment, jaki czuję do niemieckiego Chandeliera, ale to właśnie z produkcjami tej grupy długimi chwilami najbardziej kojarzy mi się muzyka na płycie „Black Garden”. Gdyby ktoś chciał zrobić mi quiz i, po puszczeniu jednego – dwóch utworów z tego wydawnictwa, kazał mi rozpoznać w ciemno kto to gra, moim pierwszym „strzałem” byłby właśnie Chandelier.
No, ale wracając do samej muzyki, to „Black Garden” jest bardzo przyjemną kolekcją progresywno-rockowych utworów utrzymanych w tradycyjnym stylu, zawierających wszakże mnóstwo elementów nadających im świeżości i współczesnego sznytu. Świetnie prezentuje się na tym albumie Ryo Okumoto. Nawet dla tych, którzy znają jego możliwości z płyt i koncertów Spock’s Beard, jego gra na „Black Garden” będzie niespodzianką. Ryo „wycina” tu na klawiszach nieprawdopodobne wręcz frazy i solówki. Partie gitar też są najwyższego kalibru. W ogóle płyty, jako całości, słucha się znakomicie i właściwie trudno opisać jej najlepsze fragmenty (co poniekąd może jest i wadą tego albumu), bo zespół ani przez moment nie schodzi poniżej pewnego, bardzo przyzwoitego poziomu, a co najważniejsze, ani przez moment żadna z wielu przecież w składzie K2 wybitnych postaci, nie „kradnie show” pozostałym. Wszystko jest tu wyważone, podane w odpowiednich proporcjach i doskonale przemyślane. Dlatego nie opisuję po kolei utworów wypełniających program tego wydawnictwa, gdyż wszystkie siedem tematów (a są wśród nich zarówno niespełna 3-minutowe, jak i ponad 11-minutowe kompozycje) jest – używając szkolnej nomenklatury – celujących. Mnie osobiście najbardziej podobają się długie, ponad dziesięciominutowe utwory: „Passages To The Deep”, „Storm At Sunset” i „Path Of The Warrior”. Choć, podkreślam to raz jeszcze, i tak najlepiej brzmią one nie jako pojedyncze, wyrwane z kontekstu nagrania, ale jako fragmenty większej całości. Koncepcyjnej całości zatytułowanej „Black Garden”.
Myślę, że szczególnie słuchacze gustujący w klimatach a’la wczesny Genesis, bądź też sympatycy Marillionu z czasów Fisha czy też przywoływanego już przeze mnie Chandeliera, znajdą na nowym krążku K2 prawdziwe zatrzęsienie ukochanych przez nich dźwięków. Odbiorcom, którzy krytykują współczesnych artystów za zbyt oczywiste, czy też zbyt „regresywne” nawiązania do klimatów retro prog rocka, album ten spodoba się pewnie trochę mniej. Lecz tak czy inaczej, „Black Garden” to po prostu bardzo dobra płyta. Jedna z bardziej wyróżniających się premier ostatnich miesięcy.