Neal Morse nie próżnuje. Po niezwykle udanej reaktywacji Transatlantica (album „The Whirlwind”, 2009) sprezentował swoim fanom kolejną porcję świetnej muzyki. Tym razem wydanej pod własnym solowym szyldem i zrealizowanej według typowego „morse’owskiego” patentu. „Testimony Two” jest dwupłytowym, opasłym tomiszczem, za pomocą którego Neal w perfekcyjny sposób kontynuuje to, do czego przyzwyczaił nas na swoich poprzednich albumach.
W przypadku najnowszej płyty nawiązuje on do wątków (muzycznych i literackich) poruszanych na wydanym w 2003 roku autobiograficznym albumie „Testimony”. Ktoś nazwał tamto dzieło „chrześcijańską rock operą” i nie ma w tym cienia przesady. Neal od lat deklaruje się jako gorliwy chrześcijanin, którego życie osobiste i artystyczne kierowane jest ręką Boga. „Testimony Two” to swoisty sequel tamtego dzieła, w którym Morse opowiada o swoim życiu prywatnym, o małżeństwie, o narodzinach dziecka (córki Jaydy), ciężkiej chorobie, którą przeszła w dzieciństwie, o żarliwych modlitwach, które wprowadziły spokój i harmonię w jego życie rodzinne, ale także o powstaniu grupy Spock’s Beard, o jej pierwszych, niespodziewanych sukcesach oraz o powodach odejścia naszego bohatera z tej formacji. Wszystkie te kroki były wynikiem jego rozmów z Bogiem. I z tych rozmów powstała też kolejna płyta. Płyta pełna muzyki, jakiej wszyscy znawcy dotychczasowej twórczości Neala Morse’a mogli się spodziewać. Nie ma tu żadnych niespodzianek. Niespodzianką, a właściwie zagadką jest właściwie tylko jedno: jak ten facet to robi? Niby wciąż nagrywa „tą samą”, bo zawierającą w gruncie rzeczy powtarzalną muzykę, ale za każdym razem nowa płyta zachwyca, fascynuje i oszałamia. Nie inaczej jest z „Testimony Two”. Osobiście bardzo przypomina mi ona swą konstrukcją album „The Whirlwind” Transatlantica (od razu wiadomo kto w głównej mierze stał za sukcesem tamtego krążka): posiada ona zawrotne tempo, zmieniające się jak w kalejdoskopie nastroje, cudowne melodie, powracające tematy, wielokrotne punkty kulminacyjne… Rozpiętość klimatów jest, jak na każdej płycie naszego bohatera, przeogromna: od popu po metal, a nawet jazz, blues i polifoniczną muzykę śpiewaną a capella (to w utworze „Time Changer” zaśpiewanym z resztą Spocksów i zaaranżowanym na wzór „Thoughts” i „Gibberish”). Jeżeli już wspominamy o innych uczestnikach sesji nagraniowej tego albumu, to wymieńmy tylko kilka najważniejszych nazwisk: Mike Portnoy, Randy George, Steve Morse, Paul Bielatowicz, Matthews Ward, Eric Brenton i filharmonicy z Nashville. Ten imponujący line-up świadczy o mocnej pozycji naszego bohatera w świecie muzyki rockowej.
Nie ma chyba po co rozpisywać się utwór po utworze o zasadniczej zawartości albumu. Jako się rzekło, urzeka ona od pierwszej do ostatniej (78.!) minuty, fascynuje, zapiera dech w piersiach i wciska w fotel przy słuchaniu, a momenty liryczne sąsiadują tu z patosem. Jakież to wszystko piękne. I naprawdę bez choćby jednego zgrzytu, szmeru czy nieudanego fragmentu. Płyta – cacuszko. Prawdziwie wielkie dzieło. Choć to określenie jest mocno oklepane i często nadużywane, to „Testimony Two” jest prawdziwą ucztą dla uszu. Szczególnie dla słuchaczy wrażliwych na piękno i zakochanych w stylistyce wylansowanej na pierwszych płytach Spock’s Beard.
Warto wiedzieć, że to wspaniałe wydawnictwo składa się z dwóch srebrnych krążków. Po wybrzmieniu fenomenalnej repryzy tematu „Mercy Street” zamykającej CD1 wystarczy włożyć dysk nr 2 i mamy na nim jeszcze solidną, bo prawie 40-minutową dawkę genialnej muzyki. Składają się nań dwie krótsze, piosenkowe (ale jakże urokliwe!) utwory „Absolute Beginner” i „Supernatural” oraz suita „Seeds Of Gold” w ukochanym przez Morse’a rozmiarze liczącym, bagatela!, 26 minut!!!
Co tu dużo pisać? Prawdziwe mistrzostwo! Mistrzostwo, z którego zrodziło się Arcydzieło!