Wetton, John - Raised In Captivity

Artur Chachlowski

ImageNowy album Johna Wettona nosi tytuł „Raised In Captivity”. Oprócz naszego bohatera spotykamy na nim sporo szacownych gości: Billy Sherwood, Robert Fripp, Eddie Jobson, Mick Box, Steve Hackett, Steve Morse, Geoff Downes i Anneke van Giersbergen. Nie mógł wyjść z tego zły album. Ale wyszedł… Wyszedł album…nijaki.

„Raised In Captivivty” to chyba najsłabszy krążek w całym solowym dorobku tego artysty. Być może dlatego, że jakby bardziej rockowy, bardziej ukierunkowany na rytmiczne brzmienia, być może dlatego, że za produkcję, a także za część kompozycji, a więc, było nie było, za jego ostateczny kształt odpowiada Billy Sherwood. Nie, żebym dyskryminował zdolności tego znanego multiinstrumentalisty związanego niegdyś z grupami Yes, Circa:, World Trade i Yoso, ale jego osobowość, także jako instrumentalisty (gra on na „Raised In Captivity” na wszystkich instrumentach oprócz solowych partii w wykonaniu wyżej wymienionych gości) odcisnęła wyraźne piętno - i to niekoniecznie w pozytywneym rozumieniu - na charakterze muzyki zamieszczonej na nowym, szóstym już w dorobku, solowym krążku Wettona. Rękę twórcy grupy Circa: czuć wyraźnie w co najmniej kilku utworach na płycie (a najbardziej w „Raised In Captivity” i „The Last Night Of My Life”).

Jak na mój gust za mało na tym albumie jest urokliwych melodii, a nazbyt dużo „rozkrzyczanych”, dynamicznych, rockowych kawałków, które – gdy słucha się ich nawet któryś z kolei raz - zmierzają donikąd i wydają się zwykłymi zapchajdziurami w programie płyty. Tak właśnie odbieram takie utwory, jak „Lost For Words”, „Raised In Captivity”, „We Stay Together”, „The Human Condition”, a zwłaszcza „New Star Rising”. Nienajlepiej wypadają też ballady, w których ciepły głos Wettona zazwyczaj prezentuje się najlepiej. Szkoda, bo z piosenek „Don’t Misunderstand Me”, „Goodbye Elsinore” czy „Steffi’s Ring” można było wycisnąć zdecydowanie więcej. Całości nie ratuje też umieszczone na końcu płyty nagranie „Mighty Rivers”, któremu usiłowano nadać orkiestrowego rozmachu i w którym John śpiewa w duecie z Anneke. Wydaje się, że Sherwood pogubił się tu w tym całym pompatycznym aranżu i, zamiast patosu, z utworu tego przebija chaos, a chwilami odnosi się wrażenie, że John śpiewa sobie, a Anneke sobie.

Tak naprawdę, to chyba tylko nagranie, któremu nadano dość przewrotny tytuł „The Devil And The Opera” potwierdza znaną nam od wielu, wielu lat klasę naszego bohatera. Tak, to zdecydowanie najlepsze 6 minut i 48 sekund na tym albumie.

Nie ukrywam, że czekałem na ten krążek z niecierpliwością i wiązałem z nim spore nadzieje. Wszak John Wetton to jeden z moich ulubionych wokalistów i artystów związanych z dobrą, nie tylko progresywno-rockową, muzyką. Podarował nam on tym razem album przeciętny, a chwilami nawet toporny. Trochę bez wyrazu i bez charakterystycznej dla siebie zgrabnej lekkości. Album, który odbiera się na niskim poziomie emocji. No cóż, pora chyba czekać na nową Asię…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!