Journey - Eclipse

Adrian Koenig

ImagePropozycje zespołu Journey to muzyka z pogranicza progresji i muzyki rockowej ocierającej się o pop. Fakt, że prawie całe ich albumy zajmują przebojowe, łatwo przyswajalne piosenki, ale często koło nich występują bardziej rozbudowane formy. Jednak największą siłą, zarówno starego jak i nowego oblicza zespołu, są chwytliwe refreny oraz popisy gitarowe jak zawsze świetnego Neala Schona. Największe dotychczasowe dzieła tegoż zespołu, to krążki takie jak „Infinity” z 1978 oraz „Evolution” z 1979 roku. Czas trwania tamtych wydawnictw, nie wynosi nawet czterdziestu minut.

Najnowszy album Kalifornijskiej grupy nosi tytuł „Eclipse”. To co od razu odstrasza, to właśnie całkowity czas płyty, a w tym przypadku wynosi on prawie siedemdziesiąt minut! Od razu nasuwa się pytanie: czy to jednak nie za dużo na taki zespół? Rzecz jasna Journey to zespół klasowy, ale rzadko kiedy ktoś nagrywa długą, a przy tym bardzo dobrą płytę. A jednak Schon i spółka nie dysponują aż takim warsztatem. Oczywiście nie można na początku się tak nastawiać. Trzeba spokojnie przysiąść i posłuchać najnowszego tworu wyżej wymienionej grupy. Po dwóch przesłuchaniach stwierdzam jednak, że moje obawy były niestety słuszne. Parę utworów mogłoby być naprawdę dobrych, gdyby trwały dwie, czy jeszcze więcej minut krócej. Prawie wszystkie numery zostały niepotrzebnie przedłużone. Weźmy na przykład taki „Chain Of Love”, dość orientalny numer, który mógłby być świetny, gdyby zakończył się po imponującym pokazie gitarowych umiejętności lidera. Jednak zamiast końca, słyszymy kolejne powtórzenia (nijakiego) refrenu, który psuje obraz całej kompozycji.

W prawie każdym utworze znajdziemy coś mniej lub bardziej irytującego. Najlepsze momenty to czadowe „City Of Hope”, „Edge Of The Moment”, a w szczególności „Human Feel”, czyli ostra jazda, z kapitalną solówką na gitarze. Z wolniejszych kompozycji, postawiłbym na „She’s A Mystery”, gdzie usłyszymy gdzieś w środku plastikową perkusję, ale nie jest to aż tak rażące, żeby mogło choć trochę zepsuć tą udaną balladę, która w końcówce staje się nieco ostrzejsza dzięki drapieżnym riffom gitarowym. Numer ten, spokojnie mógłby się znaleźć na jakiejś płycie Uriah Heep z przełomu lat 80. i 90. Arnel Pineda wyśpiewuje tam w stylu bardzo zbliżonym do Berniego Shawa. A propos Arnela, to jego potężny głos (mimo niskiego wzrostu) może uratować nawet nijaką piosenkę. Lecz niestety nic nie jest w stanie uratować numerów takich, jak „Anything Is Possible” czy „To Whom It May Concern”, które są lekko przesycone kiczem. „Tantra” brzmi nawet momentami jak (słabsze) dokonania Bon Jovi. Finał albumu, czyli instrumentalny „Venus”, to rzecz bardzo w porządku, do której nie można się przyczepić. A więc jest to album bardzo nierówny. Mocny, ale tylko fragmentami. „Eclipse” mógłby być bardzo dobry. Ale gdybanie nie ma tu najmniejszego sensu. Słuchając kolejnej płyty zespołu Journey, jestem pewien że swej koncepcji na tworzenie albumów nie zmienią, a więc już chyba nigdy nie wydadzą albumu, który spodoba mi się w stu procentach.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!