Gabriel, Peter - Peter Gabriel (One)

Maurycy Nowakowski

ImageMożna powiedzieć – „pierwsze koty za płoty”. Debiut Petera to bardzo wierny obrazek bałaganu, jaki panował w jego artystycznym życiu w połowie lat 70’.Wokalista wiedział, że potrzebuje odmiany. Odchodził z Genesis zmęczony i znużony progresywno – symfonicznym stylem opatrzonym odrealnionymi, baśniowymi tekstami science – fiction. Chciał uprościć muzykę i nadać bardziej osobistego i bezpośredniego charakteru tekstom, ale jak się okazało nie do końca wiedział, jak te chęci wcielić w życie. Odejście od stylu Genesis nie do końca mu się udało, bo gdy samodzielnie zaczął pisać nowe piosenki, przekonał się, że w jego palcach ciągle czają się genesisowe melodie i rozwiązania. Nie potrafił też jeszcze w pełni skorzystać z wolności, którą sam sobie wywalczył opuszczając szeregi zespołu. Męczyły go wątpliwości, czy aby na pewno poradzi sobie w roli samodzielnego szefa w studiu nagraniowym. Te wątpliwości skłoniły go do zaproszenia do współpracy Roberta Frippa i Boba Ezrina – dwóch wybitnych specjalistów, dwie bardzo silne, ale też diametralnie różne osobowości. Fripp – Anglik, niepokorny gitarzysta o artystycznym spojrzeniu na rock. Ezrin – Kanadyjczyk, o amerykańskim podejściu, specjalista od sukcesów komercyjnych z muzykami hardrockowymi, jak Alice Cooper i Kiss. Gabriel podczas swojej debiutanckiej sesji balansował między tymi dwoma różnymi muzycznymi spojrzeniami. I ta płyta jest w dużym stopniu obrazem tego gabrielowego balansowania między sztuką i komercją, artrockiem i hardrockiem, tradycją brytyjską i szkołą amerykańską.

Z tego bałaganu i balansowania powstała mimo wszystko dobra płyta, ukazująca Gabriela, jako bardzo pomysłowego artystę, który określa się na nowo po opuszczeniu szeregów niezmiernie charakterystycznej grupy. Piosenki „Solsbury Hill” i „Here Comes the Flood”, to żywe diamenty do dziś imponujące i łapiące za serce. W obu Peter sprawnie odchodził od stylu Genesis, nie odcinając brutalnie zespołowej pępowiny. Oczko do fanów swojej ex grupy puścił też w otwierającym album „Moribund the Burgermeister”, artrockowo – awangardowym dziwadełku z zagrywkami keyboardów a’la Tony Banks i groteskowo – baśniowym tekstem uszytym z tych samych pomysłów, co genesisowe „The Return of the Giant Hogweed” czy „Harold the Barrel”. Ballada „Humdrum”, choć także zawiera szczątki stylu Genesis, jest też w dużym stopniu zapowiedzią następnych, dużo bardziej udanych, intymnych, oszczędnych w dźwięki, ale bardzo charakterystycznych ballad, z których Peter kilka lat później będzie słynął. Rękę producenta Ezrina czuć szczególnie w piosenkach riffowych, o charakterze niemalże hardrockowym, jak „Modern Love”, „Slowburn” i „Down the Dolce Vita”. Gabriel przez kilka lat będzie kontynuował ten hardrockowy wątek, nie odnosząc w nim jednak większych sukcesów. Porzuci go na trzeciej płycie, gdy wyklaruje się jego oryginalny, autorski styl. Tutaj te trzy zadziorniejsze kompozycje nie imponują specjalnie, ale też nie obniżają jakości płyty.

Peter, mimo zapowiedzi, że nie zamierza rozwijać solowej kariery do rozmiarów przypominających działalność Genesis, po premierze debiutu ruszył w tournee i już półtora roku później ujawnił się z kolejnym longplejem.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!