Deep Purple po bardzo udanym krążku „Burn” z 1974 roku, rok później wypuściło na rynek dużo słabszy „Stormbringer”. Wtedy właśnie wielki wirtuoz gitary i genialny kompozytor Ritchie Blackmore postanowił opuścić szeregi Purpurowych. Gdy szukał nowych ludzi do zespołu, przypomniał sobie o grupie, która pełniła rolę rozgrzewacza przed Deep Purple na trasie w 1972 roku. Był to zespół Elf, w którego skład wchodzili: Mickey Lee Soule na klawiszach, Craig Gruber na basie, Gary Driscoll na perkusji, Steve Edwards na gitarze oraz Ronnie James Dio, którego natura, mimo niskiego wzrostu, obdarowała potężnym głosem. Ritchie wziął pod swoje skrzydła mało znanych dotąd Elfów, z wyjątkiem gitarzysty Edwardsa. Nowa grupa Blackmore’a przybrała nazwę Rainbow, a pomysł ten został zaczerpnięty od nazwy klubu, w którym często pojawiali się muzycy zespołu. Debiutancki krążek Tęczy to „Ritchie Blackmore’s Rainbow”, który zawiera takie klasyki, jak „Man on the Silver Mountain” czy najładniejszy utwór w historii grupy, „Catch the Rainbow”. Choć debiut uznać trzeba za album udany, to jednak był on jedynie namiastką jego następcy. Drugie wydawnictwo Rainbow, nagrane zostało już w nieco innym składzie.
Po wydaniu pierwszej płyty kapryśny Ritchie wyrzucił ze składu Rainbow prawie wszystkich. Oszczędził wyłącznie Ronniego Jamesa Dio. Tym razem Blackmore postawił na bardziej znanych, a co ważniejsze, cenionych muzyków. Za klawiaturą zasiadł Tony Carey, za perkusją genialny Cozy Powell, natomiast na basie przygrywał Jimmy Bain. Od pierwszej do ostatniej minuty muzyka zawarta na krążku „Rising” mknie niczym naoliwiona lokomotywa. Wystarczy tylko posłuchać utworów takich, jak „Tarot Woman” z kapitalną introdukcją klawiszową, „Run With the Wolf” czy „Starstruck”, aby przekonać się o niezwykłej sile tejże pozycji. Wyżej wymieniowe tytuły to świetne numery, których słucha się z ogromną przyjemnością. Jednak wśród tych znakomitych czadów, znajduje się większa, bardziej rozbudowana forma, czyli „Stargazer” - największy twór w historii zespołu. Utwór ten jest pełen podniosłych fragmentów oraz niezwykłego klimatu, które potęgują kapitalne partie klawiszy. Dio przychodzi tu samego siebie. Genialna kompozycja. Jeszcze na finał dostajemy rozpędzony „A Light In the Black”, gdzie niesamowite solówki klawiszy i (szczególnie) gitary, robią kolosalne wrażenie. To fantastyczny koniec tego wybitnego albumu.