Zanim Franck Carducci odkrył w sobie zamiłowanie do progresywnego rocka i zanim doszło do wydania płyty „Oddity”, działał on w ponad 20 różnych zespołach specjalizujących się w muzyce funk, soul i pop. W 2010 roku wystąpił przed Stevem Hackettem i koncert ten stał się katalizatorem dalszych wydarzeń. W krótkim czasie Franckowi udało się połączyć swoje muzyczne fascynacje (konkretnie: zamiłowanie do klasyki rocka progresywnego) z licznymi literackimi inspiracjami, co dało przewspaniały efekt w postaci albumu „Oddity”. Mało tego, sobie tylko znanym sposobem udało mu się zaprosić do nagrania płyty Johna Hacketta - brata słynnego gitarzysty Genesis. Skomponował utwory utrzymane w stylu będącym wypadkową najlepszych tradycji klasycznego prog rocka lat 70. i neoprogresywnego rocka początku lat 80. Literacko nawiązał w nich do greckich mitów, filmowej tradycji science fiction (konkretnie do filmu „2001 Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka), wiersza „Jabberwocky” Lewisa Carolla, a także do purnonsensowego humoru w stylu wczesnego Petera Gabriela w utworze „The Eyes Of Age”, w którym słychać mnóstwo odniesień do twórczości Genesis. Co więcej, jako bonus track zamieścił na płycie własną wersję słynnego genesisowskiego klasyka „The Carpet Crawlers”. Lepszych rekomendacji chyba nie potrzeba. Jeżeli jeszcze kogoś to wszystko nie przekonało, to sugeruję sięgnięcie po samą muzykę i przekonanie się samemu, że album „Oddity” to efekt totalnej fascynacji naszego bohatera wszelkimi aspektami szeroko rozumianej muzyki progresywnej.
Album rozpoczyna się od epickiego i długiego, bo trwającego blisko kwadrans, utworu zatytułowanego „Achilles”, który jest prawdziwą podróżą po obszarach zarezerwowanych dla twórczości Genesis i Marillion. Drugi utwór na płycie, „The Quind” to diametralna zmiana nastroju, przejście w uduchowioną atmosferę rozmarzonej, też epickiej (blisko 10 minut) pieśni, która po pierwsze, swoją długą początkową częścią instrumentalną wprowadza słuchacza w tajemniczy i marzycielski świat muzyki Carducciego, a po drugie, swoim finałem wynosi całość na prog rockowe wyżyny. Kolejne nagranie, „The Eyes Of Age” po pierwszym szoku (pierwotnie wydawało mi się ono utrzymane w stylu country) z każdym kolejnym przesłuchaniem robi coraz lepsze wrażenie i jest dowodem na to, że nasz bohater doskonale czuje się też w repertuarze folk rockowym. Zaraz po tym krótkim (niespełna 5 minut) przerywniku umieszczonym centralnie w środku płyty mamy powrót do wielkiego epickiego grania w postaci, kto wie czy nie najwspanialszej kompozycji w tym zestawie, „Alice’s Eerie Dream”. Za sprawą soczystych gitarowych riffów wydaje się ona utrzymana w zdecydowanie cięższych rejonach i wyraźnie pobrzmiewa w niej nutka psychodelicznego rocka. To naprawdę bardzo cudna kompozycja obdarzona fajnym, szybko wpadającym w ucho refrenem, spełniającym rolę hipnotyzującego tematu przewodniego. Na koniec podstawowej części albumu Carducci zamieścił kolejny epik zatytułowany „The Last Oddity”, będący dramatyczną wymianą komunikatów pomiędzy Majorem Tomem a kontrolą naziemną, co jest czytelnym nawiązaniem do słynnego filmowego fresku Kubricka. Jest to bardzo dojrzałe nagranie utrzymane w spokojnym, niemal somnambulicznym, nastroju. Kolejny mocny punkt programu albumu „Oddity”.
Na zakończenie Franck Carducci umieścił jeszcze dwa bonusy: wspomniany już cover utworu „The Carpet Crawlers” oraz czterominutowy radiowy edit kompozycji „Alice’s Eerie Dream”. Słuchając tego drugiego, z zaskoczeniem stwierdzamy, że ta krótka wersja doskonale sprawdza się jako kandydat na potencjalny przebój, niemniej jednak warto zapoznać się z pozostałymi 8 minutami tego utworu w podstawowej wersji. Bo całość potrafi wcisnąć w fotel (głównie za sprawą wspomnianych już świetnych partii ciężkich gitar).
Warto sięgnąć po ten album. „Oddity” jest wyznaniem miłości Carducciego dla tradycyjnej odmiany progresywnego rocka. I jest też świetną gratką dla słuchaczy, którzy kochają taką muzykę. Franck Carducci, który śpiewa (choć wcale nie jest obdarzony wielkim głosem. Prawdę powiedziawszy barwą i ekspresją jego wokal przypomina mi Nicka Barretta, co powinno być wystarczającą dlań rekomendacją) i gra na różnych gitarach, basie, fortepianie, melotronie, organach Hammonda i wielkiej ilości syntezatorów, otoczył się gromadką wspaniale rozumiejących się muzyków studyjnych, którzy idealnie odczytali jego intencje i zagrali z równą naszemu bohaterowi pasją i zaangażowaniem.
Nic dziwnego zatem, że na płycie „Oddity” mamy do czynienia z jednym z najciekawszych art rockowych debiutów ostatnich miesięcy.
PS. Płytę można nabyć pod tym linkiem.