Gabriel, Peter - Peter Gabriel (Two)

Maurycy Nowakowski

ImageTo najsłabsza płyta w solowym dorobku Petera. Gabriel choć zapowiadał, że nie da się wciągnąć w maszynę rockowego biznesu, niedługo po wydaniu debiutu ruszył w spore tournee, a po koncertach przygotował drugi album. Ciągle nie czuł się na tyle pewny siebie, żeby wziąć całą odpowiedzialność za nagrania na własne barki. Na stołeczku producenta usadowił Roberta Frippa, który podobnie jak rok wcześniej Bob Ezrin, nie do końca rozumiał Gabriela, jego intencje i potrzeby. Robert postanowił wydobyć z Petera „surowość”, „chropowatość” i spontaniczność, cechy z którymi byłemu wokaliście Genesis nigdy nie było specjalnie do twarzy. Tak więc nie dość, że Gabriel napisał tym razem wyraźnie słabsze piosenki, to jeszcze nie poświęcono im wystarczająco dużo czasu i pracy. Nie doszlifowano ich, nie pozwolono dojrzeć aranżacjom i nagrano za pierwszym – drugim podejściem. W efekcie powstała płyta „brudna”, „chropowata” i niedopracowana, która umiejętnie wpasowała się w panującą wówczas punkową modę, ale dziś jest najmniej przekonującym dziełem Gabriela.

Ktoś mógłby zatem zapytać – dlaczego skoro jest tak źle, słucha się tego w gruncie rzeczy całkiem przyjemnie? No właśnie. Bo to jest jeden z przykładów na to, że Gabriel nawet robiąc rzeczy słabsze, pewnego progu artystycznego minimum nigdy nie przekroczył. Płytę w dużym stopniu zdominowały i określiły dwa rodzaje piosenek – dynamiczne formy rock & rollowe, raz to z domieszką hardrocka, raz utrzymane w stylistyce punkowej, oraz ballady. Z rzeczy dynamicznych najlepsze wrażenie pozostawiają „On The Air” i znakomity, chwytliwy i zadziorny „Perspective”. Mniej udane są „DIY” (punkowe echa zrobiły tu krzywdę refrenowi, zbyt prostemu jak na Petera) i „Animal Magic” (nuży tu odrobinę zestawienie saloonowej stylistyki retro z niejasnym tekstem). Różnie jest też z balladami. Obok udanego „White Shadow” i ładnego akustyczno – sielankowego „Mother of Violence”, znalazła się nietrafiona „Flotsam and Jetsam”. W tej ostatniej wyraźnie czuć echa fascynacji stylem Johna Lennona, które Gabriel lepiej oddał jednak w zamykającej płytę „Home Sweet Home”. Miłym fragmentem albumu jest żartobliwy, prowadzony karaibskimi rytmami „A Wonderful Day In A One Way World”.

Tej płycie brakuje takich ciosów, jakimi na „Jedynce” były „Solsbury Hill” i „Here Comes the Flood”. Ocenę zaniżają też dwie – trzy wyraźnie niedopieszczone kompozycje (vide „DIY”). Dziś, z perspektywy trzydziestu pięciu lat, trudno oprzeć się wrażeniu, że „Dwójka” nie tylko cierpi na tzw. „syndrom drugiej płyty”, ale jest też dziełem wybitnie przejściowym, które utwierdziło Petera, że konieczne jest zintensyfikowanie poszukiwań własnego, oryginalnego stylu. Ostatecznie zniechęciło go też do pracy z producentem. To był ostatni raz kiedy Gabriel tak bardzo zdał się na kogoś podczas nagrań solowego albumu. A Fripp w roli producenta, w zgodnej opinii fachowców, w tym przypadku się nie sprawdził. Peter już pod koniec nagrań zaczął skłaniać się w kierunku rozwiązań, które odważnie rozwinął dwa lata później na przełomowej płycie numer trzy. Nadchodziła miłość do rytmu i bardzo twórczy związek z automatami perkusyjnymi i syntezatorami.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!