Omawiany przeze mnie album to płyta sprzed roku. Dziwnym sposobem zapodziała się w zakamarkach schowka mojego samochodu. A że niedawno bardzo przyjemnie umilała mi długą, wakacyjną podróż (czy ktoś pamięta jeszcze nasz ubiegłoroczny cykl „muzyka z rozgrzanych słońcem autostrad”?), przypomniałem sobie o niej i postanowiłem dziś o niej napisać.
Album „Touch The Sky” ukazał się nakładem wytwórni ProgRock Records. Zawiera bardzo przyjemną muzykę – coś w stylu kombinacji amerykańskiego pomp rocka z celtyckimi akcentami - i została pomyślana, jako pierwsza z większego cyklu. Kiedy ma ukazać się jego druga odsłona? – tego nie wiem. Ale wiem, że będę jej wypatrywać z niecierpliwością.
Zespół Supernal Endgame powstał w 2000 roku, ale prawdziwe jego początki sięgają jeszcze lat 80., kiedy to John Eargle i Rob Price grali w różnych formacjach, w tym w Harbinger, gdzie spotkali basistę Dana Pomeroya. We trójkę postanowili założyć zespół, który swoją twórczością będzie sławić imię Boga, a tym samym wpisze się w popularny za oceanem format chrześcijańskiego rocka. W tym wypadku, chrześcijańskiego progresywnego rocka, bo określenie to najlepiej oddaje to, co trio prezentuje na płycie „Touch The Sky –Volume I”.
Grają na niej pompatyczną, a zarazem melodyjną odmianę prog rocka z elementami bardzo inteligentnie podanego popu oraz – co ma ogromny wpływ na brzmienie ich zespołu – wykorzystywanymi na szeroką skalę skrzypcami, wiolonczelami, mandolinami, gwizdkami i dzwonkami. Instrumenty te oraz w ogóle sposób potraktowania tego nietypowego, jak na statystyczny amerykański zespół, instrumentarium nadają muzyce Supernal Endgame celtyckiego charakteru. „Celtycko-progresywny AOR” – tak bym określił to, z czym przez ponad 70 minut mamy do czynienia na „Touch The Sky”.
Na płycie występuje dwóch nobliwych gości: Roine Stolt (The Flower Kings) i Randy George (Ajalon). Ich obecność na płycie „Touch The Sky” to wcale nie żaden „kwiatek do kożucha”. We wspaniały sposób obydwaj ubarwiają oni brzmienie tria, szczególnie w utworach „Grail” oraz „Still Believe”. Zresztą na płycie aż roi się od epickich, przemyślanych kompozycji z bardzo chwytliwymi, czasami nieco przesłodzonymi, refrenami. Dlatego też album, jako całość, prezentuje się bardzo dobrze, a chwilami (utwory „Gossamer Strings”, „Grail”, „Everlasting Fanfare”) wręcz znakomicie.
Jeżeli jesteście sobie w stanie wyobrazić styl zbliżony do grup Kansas i Iona, wymieszany z odrobiną Unitopii i Jellyfish, naszym Quidamem oraz duchem muzyki Neala Morse’a (głównie jeśli chodzi o religijne przesłanie), to wiecie już czego spodziewać się po albumie „Touch The Sky – Volume I”. Ale i tak najlepiej będzie, gdy przesłuchacie go sami. Polecam go z całego serca. Nie zwlekajcie jak ja, który nie wiedzieć czemu, pozwoliłem tak długo przeleżeć się temu krążkowi w skrytce mojego auta. Żałuję, że dopiero niedawno „odkryłem” go na nowo. Ale i tak lepiej późno, niż wcale…