Potężna, głucha, cięta perkusja wybijająca prosty, ale intrygujący rytm, w tle skrzypiący syntezator imitujący dźwięk uchylanych drzwi, klawisz i surowa gitara ujawniające się symbolicznymi, ale narzucającymi się akcentami. Tak zaczyna się „Intruder”, utwór otwierający trzeci album Gabriela. To tu narodził się oryginalny solowy styl Petera, już nie ex wokalisty Genesis, ale przede wszystkim pomysłowego twórcy, który zamierzał kształtować brzmienia zbliżającej się dekady lat 80. „Trójka”, zwana także „Melt”, to pierwsza z tych najdoskonalszych dzieł w dorobku artysty.
Peter nigdy nie należał do twórców lubiących pracować szybko. W jego przypadku, większość procesów kompozytorsko – nagraniowych potrzebowała czasu na dojrzewanie, precyzowanie. Podobnie było z procesem przemian wewnętrznych, jaki toczył się w wokaliście po opuszczeniu Genesis. Trzy lata zajęło Gabrielowi rozbieranie „genesisowej kreacji” i budowa nowej artystycznej konstrukcji. Jeśli dwie pierwsze solowe płyty to w pewnym sensie „przejściówki”, obrazki przemian i poszukiwań wokalisty, tak „trójka” to już dzieło ze wszech miar oryginalne i kompletne.
Gabriel uwolnił się od stylu Genesis, od konstrukcji typowych dla rocka progresywnego lat 70., kończył też powoli średnio udany flirt z hardrockiem (echa tego flirtu słychać tu jeszcze w kompozycji „And Through the Wire”). Odważniej zaprzągł do współpracy najnowszą technologię. Najpierw dał się namówić swojemu nadwornemu klawiszowcowi, Larry’emu Fastowi na zabawę automatem perkusyjnym, co zaowocowało nowym podejściem do kompozycji, a następnie ściągnął do studia premierowy egzemplarz syntezatora Fairlight. Nie zagubił się jednak w natłoku nowych, kuszących sprzętów, ciągle pielęgnował w sobie „progresywne”, odważne podejście do muzyki, a także staranność w tworzeniu melodii. Nie zapomniał też o emocjach. Wyeksponował rytm, pokombinował z dźwiękiem, ale co najważniejsze – napisał najpiękniejsze piosenki i to w ilości takiej, która umożliwiła mu zmontowanie bardzo dobrej płyty, trzymającej niezmiernie wysoki poziom od pierwszych do ostatnich dźwięków.
Tym, co w dużym stopniu określa ten album jest odwaga, czyli cecha, której odrobinę brakowało na poprzednich wydawnictwach. Gabriel już nie chował się za producentami – autorytetami, zatrudnił do współprodukcji dwóch młodych dźwiękowców (Lillywhite’a i Padghama), ale pozostał niekwestionowanym szefem w studio. Potrafił narzucić współpracownikom własne, czasami nawet bardzo dziwne pomysły. Do legendy przeszło już życzenie Gabriela, aby z zestawu perkusyjnego zniknęły wszystkie talerze, blachy i „przeszkadzajki”. Między innymi dzięki temu zabiegowi utwory „Intruder” i „I Don’t Remember” zabrzmiał tak „ciasno”, klaustrofobicznie.
Odwagę Petera można było dostrzec w postawie studyjnej, ale nie tylko. Peter odważnie poczynał sobie już podczas pisania piosenek. Te okazały się bardzo dobre, wszystkie oryginalne, nieszablonowe, zapadające w pamięć. Prym wiedzie w nich rytm – prosty, zwykle bez progresywnych połamańców, ale każdorazowo intrygujący, zaborczy. „Intruder” i „I Don’t Remember” do dziś pozostają wzorami genialnie zrytmizowanych piosenek rockowych. Klasą sam dla siebie jest podniosły song „Biko”, stanowiący jedną z pierwszych tak odważnych gabrielowych manifestacji miłości do „muzyki świata”. Bardzo silne wpływy afrykańskie mieszają się tu ze smaczkami brytyjskiego folku (kobzy!).
Piosenki cechują się nie tylko oryginalnością i świetnym zrytmizowaniem, ale także potężnym ładunkiem emocjonalnym i ciekawymi, trudnymi tekstami. Obok mrocznego, klaustrofobicznego „Intrudera” (opowieść o nocnym włamywaczu) i podniosłego, wzruszającego „Biko” (hołd dla zamordowanego południowoafrykańskiego działacza Stevena Bantu Biko) wyróżnia się także „Family Snapshot”, snujący opowieść psychopatycznego zamachowca Arthura Bremmera. Cichym bohaterem krążka jest piosenka „Games Without Frontiers” – muzycznie pełna smaku i wyczucia zabawa stylami (kabaret, awangarda, pop, elektronika), tekstowo z kolei kpina z programu telewizyjnego promującego międzynarodową dziecięcą rywalizację. Mamy więc do czynienia ze swoistą inteligentną, światopoglądową szpileczką, wbitą bardzo celnie i z godnym brytyjskiego dżentelmena smakiem i humorem.
W 1980 roku Gabriel zaprezentował swój oryginalny solowy styl. Zbudował i określił się na nowo. To pierwszy album, który w pełni oddaje geniusz, pomysłowość i wrażliwość Petera. Dwa lata później niemal z tych samych stylowych składników skomponuje on swoją czwartą płytę, według wielu krytyków najlepszą w całym dorobku.