Pamiętam jak dziś wywiad dla jednego z niemieckich portali internetowych, w którym Ray Wilson opowiadał o roszadzie w składzie swojego zespołu. Był rok 2006, skład opuścił wówczas Steve Wilson (brat lidera), a w jego miejsce wskoczył nieznany szerzej Ali Ferguson. Ciekawa była szczególnie argumentacja Wilsona, który stwierdził, że zasilenie składu Fergusonem umożliwi jego zespołowi lepsze wykonania genesisowej klasyki spod znaku „Ripples”. Ali, w odróżnieniu od bluesowo usposobionego Steve’a, miał prezentować liryczny styl gilmourowo – hackettowy. Zapowiedzi te potwierdziły się. Grający z dużym uczuciem i dbałością o melodie, niezły technicznie Ferguson doskonale odgrywał partie gitary o artrockowym posmaku. W tym roku okazało się, że Ali to nie tylko wytrawny gitarzysta – odtwórca, ale także niezły kompozytor. Ukazała się bowiem jego pierwsza solowa płyta „The Windmills and the Stars”.
Trafiło na nią 8 kompozycji składających się na niespełna pięćdziesięciominutową porcję muzyki. To dobra, wysmakowana płyta artrockowa, pełna subtelnych melodii, intrygujących partii gitar (elektrycznej i akustycznej), przyjemnych klawiszowych pejzaży i solidnych wokali (naprawdę niezłe harmonie!). Ferguson napisał utwory eleganckie, delikatne, przestrzenne i przyjemnie leniwe, w których mógł zaprezentować swój gitarowy kunszt. Nie chodzi tu jednak o tanie popisy techniczne, cieszy raczej dbałość o detale, szacunek dla melodii i klimatu. Jest w tej muzyce jakiś odległy duch dokonań Pink Floyd, gdzieniegdzie pobrzmiewają echa stylów Davida Gilmoura (część solówek nosi piętno słynnego Floyda) i Steve’a Hacketta, ale wszystkie odwołania i inspiracje ujawniają się w rozsądnych proporcjach.
Płyta jest konsekwentna, bez stylowych i jakościowych skoków. Nie mamy bowiem do czynienia z przypadkowym zbiorem piosenek, czy niewykorzystanych pomysłów z „szuflady”. Materiał sprawia wrażenie napisanego w krótkim okresie czasu z myślą o spójnym albumie. I z co ważne, napisanego z wiarą, że powstaje coś ciekawego i godnego uwagi, bo to płyta odważna, z nutką fajnej artystycznej arogancji, pewności siebie. Ferguson nie celuje w przeboje (nie ma tu kandydatów na radiowe single) i nie idzie na łatwiznę serwując proste, chwytliwe riffy. Szuka i często znajduje rozwiązania i konstrukcje bardziej wyrafinowane. Kompozycje sprawiają wrażenie, jakby powstawały lekko, ale przy odpowiednim nakładzie czasu i pracy.
To dobra płyta, udowadniająca że Ali Ferguson ma spory potencjał kompozytorski (moim zdaniem wcale niemniejszy od potencjału Raya Wilsona). List przebojów nie podbije, nie zmieni historii muzyki, prawdopodobnie nie zawładnie nawet mikroświatkiem artrockowym, ale na pewno sprawi, że na gitarzystę trzeba będzie zwrócić baczniejszą uwagę. Bo „Windmills and the Stars” wcale nie musi być jednorazowym wyskokiem. Może stanowić początek całkiem ciekawej działalności solowej. I oby tak właśnie było, bo twórców o takiej wrażliwości i subtelności, jak Ali Ferguson nigdy nie jest zbyt wielu.