Opeth - Heritage

Michał Mierzwiński

ImageSłucham tej płyty od ponad tygodnia, dwa razy dziennie. Gdy posłuchałem jej pierwszy raz jadąc pociągiem z Tczewa do Gdyni, miałem dziwne uczucie. Pytałem siebie: to Opeth? Jakże to inna płyta od wydanej trzy lata temu „Watershed”. Gdzie melodie, gdzie piękno i chłód? Szczerze, to płyta średnio mi się wtedy podobała. I gdybym wtedy, na dworcu w Gdyni miał komuś o niej opowiedzieć…, ocena nie byłaby wysoka.

Dzisiaj, po kilkunastokrotnym przesłuchaniu, opowiedziałbym inaczej. To jest właśnie to: lubię muzykę, która nie „wchodzi” od razu, przemawia powoli, stopniowo i nagle uderza jak Adamek Kliczkę (lub Kliczko Adamka – piszę to przed walką). Jestem zaskoczony, że szwedzki zespół potrafi zagrać w 2011 roku tak, jak najlepsi na świecie w latach 70.  ubiegłego wieku. Na nowej płycie grupy Opeth jest to, co kocham w starej muzyce: długie utwory, zmienne tempa, przestrzeń, niebanalne melodie… Mało kto dzisiaj już tak gra. Gdyby śpiewał tu Adrian Belew, a na gitarze grał Robert Fripp… kurczę, byłaby to wymarzona płyta Karmazynowego Króla. Ale mamy Opeth – też dobrze. To z całą pewnością będzie jedna z płyt roku. Oprócz wpływów King Crimson można na niej usłyszeć echa twórczości Pink Floyd, Rush i, uwaga, naszej eksportowej najlepszej młodej grupy Riverside.  Z tym, że Mariusz Duda śpiewa o wiele lepiej niż Mikael Akerfeldt.  Ale to pewnie kwestia gustu.

Naprawdę warto ten album mieć i uważnie go wysłuchać. Muzycznie jest bez zarzutu. Nie ma niepotrzebnych death czy doom metalowych wycieczek, nie ma growlowego frazowania, zespół nie posuwa się do ekstremum. Do tego rewelacyjna okładka, również w starym stylu – przedstawia fragment snu lidera grupy. Jak jeszcze dodam, że płytę miksował Szwedom sam Steven Wilson, to co trzeba więcej? Niewiele słucham nowej muzyki, siedzę raczej w starociach i pewnie dlatego ta płyta tak mi się podoba. Gdyby ukazała się gdzieś tak w 1974 roku, dziś stawiano by ją na półkach obok „Red” czy „Still Life”. Nie da się na niej wyróżnić jednego utworu. Wszystkie są na równym, dobrym poziomie. Pomimo tak mocnych punktów programu, jak „The Devil’s Orchard”, „Nepenthe” czy „Folklore”, album przepięknie prezentuje się jako całość. Ale ostatni, instrumentalny numer, „Marrow Of The Earth”, to moim zdaniem jeden z najlepszych kawałków 2011 roku.

Na koniec najważniejsze zdanie: pomimo tego, co wyżej napisałem, jest to oryginalny album. Pomimo licznych wpływów, inspiracji i fascynacji, Opeth brzmi na „Heritage” jak... Opeth i jest to kolejna bardzo mocna strona tego albumu.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!