Po dobrze przyjętej (dosyć ciepło zrecenzowanej przez krytyków i hurtowo kupionej przez słuchaczy) „Us”, Peter ruszył w gigantyczne tournee przemieniając koncerty w rodzaj „technologicznego spektaklu”. Odniósł kolejne komercyjne i artystyczne zwycięstwo, które do dziś imponuje w formie zapisu DVD „Secret World Live”. Po zakończeniu trasy nie ukrywał, że walka o szczyty list przebojów, złote i platynowe płyty interesuje go jeszcze mniej niż kiedyś. Była połowa lat 90. kiedy zniknął światowej publiczności z oczu. Najpierw zajął się produkcją CD-ROMów i opieką nad firmą i studiem Real World, później na kilka lat zaangażował się w prace nad musicalem milenijnym. Lata płynęły, Gabriel co prawda pracował, ale trzeba szczerze powiedzieć – mało efektownie i niezbyt efektywnie (pod względem stricte muzycznym). Na pełnoprawnego następcę „Us” trzeba było ostatecznie czekać bitą dekadę.
„Up” powstawała długo, partiami między 1995 a 2002 rokiem, z długimi przerwami, bo między 1997 a 2000 priorytet miał musical „Ovo – The Millenium Show”. Nie można też zapominać, że w tym samym czasie powstała również ścieżka dźwiękowa do filmu „Polowanie na króliki”. Długo to wszystko trwało. Ten czas, a także tę „falową”, podzieloną pracę, słychać niestety na płycie.
Gabriel jeszcze w latach 90. chwalił się, że ma w domowym studio przysłowiową „szufladę”, w której podobno znajdowało się kilkadziesiąt piosenek, a oprócz tego szkice, pomysły i zalążki kompozycji w różnej fazie rozwoju. Dlatego też do ostatniej chwili nie wiadomo było, jak będzie wyglądać finalna tracklista albumu. Ostatecznie na „Up” trafiło dziewięć premierowych kompozycji i ballada „I Grieve” znana już z filmu „Miasto Aniołów” (zajęła miejsce anonsowanej wcześniej „Burn You Up, Burn You Down”). Mimo bogactwa pomysłów, tym razem jednak nie wszystko się Peterowi udało.
Tej płycie prawdopodobnie zaszkodziła jej objętość. Gabriel po raz pierwszy tak odważnie skorzystał z możliwości objętościowych kompaktu, nagrywając album blisko siedemdziesięciominutowy. „Up” trwa więc aż dziesięć minut dłużej od „Us”, co może powodować (przy w gruncie rzeczy niewielkim zróżnicowaniu materiału) pewne znużenie. Można odnieść wrażenie, że przy tak konsekwentnej, szczególnie pod względem temp i klimatu muzyce, lepiej byłoby całość skrócić o 10, może nawet 15 minut. W porcji „winylowej”, czterdziestominutowej ten materiał wchodziłby zdecydowanie lepiej. Nietrudno też wskazać kompozycje, bez których „Up” spokojnie by się obyła, zyskując przy tym na jakości i dramaturgii – „No Way Out” to mało przekonujące smooth-jazzowe spojrzenie na temat śmierci, a „My Head Sound Like That”, po pierwsze brzmi jak zalążek pomysłu na coś ciekawszego, po drugie jest tak przytłaczająco mroczny, że sprawia wrażenie, jakby Peter w emanowaniu smutkiem i przygnębieniem posunął się o mały kroczek za daleko.
Zacząłem od łyżki dziegciu, przejdę teraz do sporej mimo wszystko beczułki miodu. Bo „Up”, mimo kilku słabszych piosenek, to niezła, mądra płyta dojrzałego, wrażliwego artysty. Od strony fabularnej skupia się na detalach, na drobnych wyjątkach z rzeczywistości, o czym mówił Gabriel tuż po premierze i co fajnie obrazuje okładka (uchwycone w locie kropelki wody, na których skupia się ostrość obiektywu, kosztem niewyraźnej twarzy artysty znajdującej się w tle). Peter opisując „Up” użył określenia „mały ekran”. Stwierdził że nie chciał odkrywać wszystkich kart, że zależało mu aby perspektywa rysująca się na tej płycie przypominała widok z jadącego samochodu (widać większość tego, co przed nami, trochę przez boczną szybę, troszkę mniej przez boczną szybę pasażera i strzępy obrazu w lusterkach). Mowa więc w tekstach o śmierci, o popkulturze, o dorastaniu na przełomie wieków, o walce z własnymi lękami.
Muzycznie Gabriel do pewnego stopnia, celowo „odczłowieczył” kompozycje. Niemal w każdym utworze dominuje mrok, klaustrofobiczny niepokój i jakby nieludzka mechaniczność. Peter osiągnął ten efekt usuwając w cień fascynacje muzyką świata (słychać je najmocniej w „Sky Blue” i „Signal To Noise”) dopuszczając do głosu, a momentami nawet eksponując, elementy industrialne. Ten zabieg sprawił, że utwory „Darkness” (frippowo atakująca gitara) i „Growing Up” (prosty bit, dalekie echa muzyki techno) nawet nie próbują zbliżać się do słuchacza, kokietować go w jakikolwiek sposób. We fragmentach „aktywnych” są agresywne, chropowate, w fazach „wyciszonych” chłodne i niedostępne. Obie robią spore wrażenie w wersjach studyjnych, ale jeszcze większe wrażenie wywierały podczas wykonań na żywo.
Ciekawymi punktami płyty są dwa single. „The Barry Williams Show” – przesycona klimatem amerykańskiego, ulicznego hip-hopu satyra na świat reality show – może nie zachwyca, ale na pewno odkrywa inne komercyjne możliwości Petera, który jeśli już w przeszłości celował w przebój, to raczej kłaniając się nisko soulowym tradycjom Stax Records (vide „Sledgehammer” i „Steam”). Lepszy muzycznie jest „More Than This”. Tu gitarowe riffy i bulgoczące efekty syntezatorów naprawdę ładnie współgrają z łagodnymi plamami pianina i lekką, nośną melodią. Olbrzymie wrażenie robi ukryty w końcowej części płyty „Signal To Noise”. Dostajemy w nim sporo starych, znakomitych chwytów stylistycznych Gabriela. Jego charakterystyczne, klimatyczne „czajenie się” w kierunku rytmicznej kulminacji, poruszającą wokalizę Nusrata Fetaha Ali Khana, przenoszącą słuchacza do bogatej krainy World Music, i wreszcie bardzo przestrzenne, niemalże symfoniczne zamknięcie. To bodaj najpiękniejsze siedem minut muzyki opublikowanej przez Gabriela w 2002 roku.
„Up” nie wytrzymuje konkurencji z najdoskonalszymi dziełami w dyskografii Petera. Trafiły na nią dwa, trzy słabsze pomysły, niewątpliwie są na tej płycie miejsca zwane przez recenzentów „mieliznami”, a część materiału sprawia wrażenie „przepracowanego”. Sklasyfikowałbym to wydawnictwo mniej więcej w środku gabrielowej skali jakości.