Steven Wilson wie, jak podgrzewać atmosferę wśród swoich fanów na długo przed wydaniem nowego dzieła sygnowanego bądź to nazwą Porcupine Tree, bądź własnym nazwiskiem. Dedykowana nadchodzącej płycie strona internetowa, pojawiające się raz po raz grafiki oraz teledyski do wybranych utworów, zwłaszcza jednak dostępne tu i ówdzie w internecie wypowiedzi samego artysty potrafią zagotować krew w żyłach gorliwych wyznawców talentu Stevena Wilsona. Nie sposób bowiem przejść do porządku dziennego nad zapowiedziami, że oto jesienią pojawi się najambitniejsze jak dotychczas dzieło lidera Porcupine Tree, które, stworzone z pomocą kilku wybitnych postaci muzyki rockowej (i nie tylko), stanowić będzie wyraźny zwrot ku wyjątkowo jemu bliskiemu duchowi psychodelii i progresywnego rocka przełomu lat 60. i 70., co zresztą dodatkowo podkreśli forma albumu, podzielonego na dwa około czterdziestominutowe dyski…
Steven Wilson to postać, która w tego typu wypowiedziach dotyczących własnej, nieznanej jeszcze publiczności muzyki, może pozwolić sobie na graniczącą z pychą pewność siebie, wszak pochodzące spod jego pióra nowe dźwięki właściwie zawsze stanowią absolutnie pierwszorzędną artystyczną jakość. Wydaje się, że jakkolwiek nie chciałby Wilson „pokombinować” na kolejnej płycie, za każdym razem wyjdzie to jego muzyce na dobre. Tak również jest i w przypadku „Grace for Drowning”, płyty, która w pewnym, dość znacznym stopniu prezentuje lidera Porcupine Tree poszukującego na nowym dla niego muzycznym terytorium – u progu jazzu.
Steven Wilson na nowej płycie nie zagrał jednak va banque – dla materiału w całości będącego eksperymentalnym kaprysem z pewnością prędzej wolałby powołać nowy projekt, niemniej jednak to właśnie nowe muzyczne perspektywy, nie zaś brzmiące znajomo, „wilsonowo”, czy też „jeżozwierzowo” dźwięki najbardziej przykuwają uwagę, pojawiając się na płycie w odpowiednio dużym stopniu. Mowa tu mianowicie o próbie wskrzeszenia przez Wilsona ducha progrocka początku lat 70. w tym wydaniu, które pozostawało pod bardzo silnym wpływem jazzu. Jak sam artysta przyznaje, czas spędzony nad „odświeżaniem” płyt wczesnego King Crimson natchnął go do zaproszenia do nagrań muzyków stricte jazzowych. Faktycznie, wpływ najbardziej jazzujących „karmazynowych” wydawnictw, a więc „Lizard” i „Islands” na „Grace for Drowning” jest ewidentny, zwłaszcza zaś w dwóch nagraniach, „Sectarian” oraz ponad dwudziestominutowej suicie „Raider II”. Wilson z doświadczeń Frippa i spółki z okresu wspomnianych albumów czerpie tu nie tylko korzystając z charakterystycznych środków brzmieniowych, jak chaotyczne, bądź agresywnie ciężkie partie instrumentów dętych, potężne brzmienia melotronu, czy cięte, ostre i energiczne uderzenia w struny gitary. Również i pewne rozwiązania konstrukcyjne oraz melodyczne nie pozostawiają wątpliwości, z jakich, nawet dających się konkretnie wskazać tytułów zaczerpnął Wilson najobficiej.
Jazzowe inklinacje „Grace for Drowning” nie cechują jednakże jedynie wspomnianych, najbliższych duchowi wczesnego King Crimson utworów. Stary znajomy, Theo Travis, wraz z całym zestawem „dęciaków” zabarwia jazzem niemal każdą kompozycję na albumie, ogromny wpływ na nowe brzmienie muzyki Wilsona ma również wybór jazzowego perkusisty, Nica France. Mroczne „wczesno-karmazynowe” klimaty oraz próby na polu gatunku, z którym do tej pory raczej nie kojarzono Stevena Wilsona, to mimo sporej siły rażenia zaledwie pewne elementy tego stylistycznie niejednorodnego albumu. Intrygujących, niekoniecznie znajomych dźwięków w tej muzycznej palecie jest zdecydowanie więcej, by wspomnieć progresywny „Remainder the Black Dog”, w którym Wilson odstąpił funkcję gitarzysty… Steve’owi Hackettowi, sięgającemu tu zarówno po „elektryka”, jak i „klasyka”. Intryguje pełen sprzecznych nastrojów, psychodeliczny „Track One”, czaruje nieco „oldfieldowska”, prześliczna miniatura „Belle de Jour”. Na płycie Wilson nie stroni jednak również od doświadczeń ostatnich produkcji z Porcupine Tree oraz solowego debiutu - zarówno tych bardziej eksperymentalnych (w „Index”, „No Part of Me”), jak i zachowawczych (w „Like Dust I Have Cleared from My Eye”, czy przepięknym, otwartym fortepianową introdukcją Jordana Rudessa „Deform to Form a Star”); pojawia się nawet piosenka blackfieldowej szkoły („Postcard”).
Nie da się ukryć, że pod wieloma względami z „Grace for Drowning” Steven Wilson poszedł na całość. Obstawił zespół towarzyszących mu muzyków tak gigantycznymi nazwiskami, jak Steve Hackett, Tony Levin, Nick Beggs, Jordan Rudess, by wspomnieć tylko co poniektórych. Zuchwale pozestawiał ze sobą często odległe nastroje, wzajemnie raczej obce rozwiązania. Zasiał w swojej muzyce ziarno muzycznej estetyki, z którą do tej pory niemal w ogóle nie dało się go kojarzyć. Ta wyjątkowo śmiała płyta po raz kolejny, podwójnie zresztą, podkreśla geniusz Stevena Wilsona. Nie tylko bowiem po raz kolejny nagrał on album pełen błyskotliwych kompozycji, ale tym razem przedstawił dzieło wyjątkowo dobitnie pokazujące, jak bardzo progresywny jest jego talent i podejście do tworzenia sztuki. „Grace for Drowning” to zdecydowanie jedna z najciekawszych spośród płyt będących wytworem nieskrępowanej muzycznej wyobraźni Wilsona, a także jedna z najbardziej wyrazistych, o ile nie rewolucyjnych pozycji w całym jego dorobku.