Nie lubię szumnych, butnych zapowiedzi. Pompowania balonika oczekiwań. Tego całego PR-owego bełkotu. Znam takich, którzy po usłyszeniu zapowiedzi wydania „Grace For Drowning” (i nie znając jeszcze ani jednego dźwięku) określili drugi, solowy album Stevena Wilsona mianem "albumu roku", "dziełem największym" czy też "wydarzeniem dekady". Sam Artysta nazwał swoje najnowsze dzieło "najważniejszym projektem, nad którym pracował". Cóż, odebrałam te zapowiedzi, jak nie przymierzając "puszenie się" boksera przed walką stulecia. Czyżbym była nad wyrost sceptyczna?
Nie jestem fanatyczną miłośniczką twórczości Stevena Wilsona. Ba, uważam, że „zbyt wiele Wilsona” było w ostatnich latach. Niemalże wyskakiwał z lodówki (OK, z odtwarzacza). Śmiało (zarówno w rozmowach, jak i na forum publicznym) wyrażałam opinię o tym, że w ostatnich latach ilość projektów, w których tworzeniu (produkowaniu, masterowaniu) Steven uczestniczył, nie przełożyła się bynajmniej na jakość tychże. Zupełnie nie przekona mnie do siebie ostatni album Jeżozwierzy (poprawny do bólu, idealnie brzmiący, ale przez tę produkcję zupełnie wyczyszczony/wyprany z emocji), a i trzecia odsłona pop-rockowego Blackfield była jakaś taka mdła i nudna. Nie były to płyty słabe, inaczej - nie tego się spodziewałam. Może Wilson po prostu zbierał siły i pomysły, by przygotować kolejny, po „Insurgentes” album solowy, stąd też "zaniedbania" na zespołowym polu. Kto wie? Widocznie ten kryzys twórczy” (ha – większość muzyków chciałaby doświadczyć takiego właśnie spadku formy) wpłynął pozytywnie na samego ARTYSTĘ i na opisywane w recenzji DZIEŁO.
Napiszę wprost: tym razem Wilson przygotował, stworzył, wykreował wręcz dzieło niepośledniej jakości. Owszem, do współpracy przy „Grace For Drowning” zaprosił wielu znakomitych muzyków (szybciej wymieni się tych, którzy na albumie nie zagrali), niemniej ich obecność jest moim zdaniem tylko smakowitym dopełnieniem MUZYCZNEJ WYOBRAŹNI Stevena Wilsona. To od początku JEGO WIZJA, JEGO POMYSŁY, JEGO KREACJA. JEGO NAJLEPSZY ALBUM.
Słuchając „Grace For Drowning” poczułam się trochę jak Bastian wędrujący wraz z Atreyu w krainę progresywnego świata. Muzycznego Świata moich rodziców, starszych znajomych snujących opowieści o pięknie King Crimson, rozprawiających o zjawiskowości włoskiego progresu, czy free-jazzowych inklinacjach, jakże słyszalnych w progrocku lat 70. Tak, „Grace For Drowning” to eklektyczny wojaż w świat progresywnych dźwięków, ale podany w bardzo nowoczesny sposób (Wilson jak zwykle wyznacza nowe trendy w produkcji albumów). Nie jest to jednak tanie żerowanie na sentymentach słuchaczy. Wilson w odmienny sposób przetransponował swoje pomysły w estetykę znaną z przeszłości i stworzył zupełnie nową jakość. Jest absolutnie wolny w swoich muzycznych poszukiwaniach, nieobciążony żadnymi schematami, a jego nieograniczona niczym muzyczna wyobraźnia, tym razem prowadzi słuchacza w krainę niesamowitych dźwięków. Ta cudowna atmosfera nieskrępowanej wolności unosi się nad tym albumem oraz powoduje chęć kolejnych odsłuchów. Nie ma na tym podwójnym krążku zbędnych nut, muzycznej waty. Ta dźwiękowa układanka została przygotowana przez Wilsona bardzo sprytnie. Niby niepasujące do siebie dźwięki, a pasują idealnie. Ta stylistyczna różnorodność, skrząca się niejednorodnością i zarazem prawdziwym autentyzmem naprawdę zachwyca. Wilson dokonał dekonstrukcji gatunku, jakim jest bez wątpienia rock progresywny, wręcz poukładał go na nowo, zupełnie inaczej, zostawiając w tyle epigonów gatunku. To piękna, bardzo poruszająca podróż. Porażająca baśniowością, zmieniającymi się jak w kalejdoskopie barwami i klimatami, tą "wilsonowską" ulotnością (urocze „Belle de Jour”, czy beatlesowsko-blackfieldowskie „Postcard”), muzycznymi kontrastami oraz crimsonowskimi odlotami („Raider II”, „Sectarian”). Muzyka zawarta na płycie „Grace For Drowning” jest wiotka, giętka i miękka, magicznie kolorowa, tajemniczo przymglona, konfesyjna wręcz (wilsonowskie gitarowe sfumato). Bywa również ostra, szarpiąca, drapiąca. Słuchać w niej elementy dodekafonii, atonalności i muzyki serialnej. Stąd też jest pozornie nieprzystępna. Wówczas niepokoi („Index”, „Track One”, „No Part of Me”). Niepokoi, jak diabli. To muzyka cienia generująca mroczną świetlistość (jakże pięknie zaczyna się „Deform to Form a Star” z cudownymi dźwiękami fortepianu granymi przez kojarzonego z cybernetycznym Dream Theater Jordana Rudessa). Jest tak posępnie radosna i radośnie posępna („Remainder The Black Dog”, w którym Wilson oddał gitarowe pole Mistrzowi Hackettowi). Pełna niszczących trzewia dźwięków oraz chwil wyciszenia (kończące całość albumu „Like Dust I Have Cleared From My Eye”). Cieszy mnie fakt, iż tak mało jest śpiewającego Wilsona (nie przepadam za wokalnymi popisami SW). Partie wokalne tym razem są skromne, będące tylko jednym z instrumentów podporządkowanym całości. To lubię.
Na „Grace For Drowning” artysta pokazuje również prawdę (opowiada historię) o nas samych. Zamkniętych w świecie mroku i jasności. Rysuje obraz dwupłaszczyznowego i wielowymiarowego, egoistycznego JA. Bawi się Dualizmem duszy i Autentyzmem utraconej niewinności. Każdy z nas jest doktorem Jeckyllem i misterem Hydem (choćbyśmy się nie wiem jak zapierali). Emocje ARTYSTY skorelowane zostały z emocjami nas SŁUCHACZY. Ładnie się to wszystko ułożyło w całość. Muzyka zawarta na albumie wywołuje, jak napisał Jose Saramago, "słodki i przyjemny smutek, oby nigdy nam go nie zabrakło, nawet w chwilach radości".
Od „On The Sunday of Life” do „Grace For Drowning”. Kreowanie muzyki, eksplorowanie muzycznych światów, czarowanie dźwiękami to nie muzyczny sprint. Wilson nie jest Usainem Boltem. Jak maratończyk biegnie od tych ponad 20 lat w swoim tempie. Czasami pod górę. Zdarzają mu się potknięcia i jak każdemu samotnie biegnącemu zadyszka oraz kryzys. Konsekwentnie, do bólu konsekwentnie, biegnie jednak dalej. Mija maruderów i tych, co stracili chęć ścigania się. Dobiega do mety sam. Nie musi już niczego i nikomu udowadniać. Gdyby nawet po sukcesie „Grace For Drowning” nie nagrałby nic innego (na co się, przy jego ŻYWOTNOŚCI, PRACOWITOŚCI i PASJI tworzenia, raczej nie zanosi) i zawiesiłby gitarę na kołku, a na bose stopy wdziałby wełniane skarpety - tym drugim, jakże osobistym, solowym albumem wszedł do kanonu. Nie tylko progresywnego rocka. Napisałam na początku recenzji o moim sceptycznym podejściu do opisywanego muzycznego materiału. Tak, w temacie „Steven Wilson” nadal jestem zachowawcza, ale tym razem „Grace For Drowning” jest pierwszą od wielu lat płytą Stevena Wilsona, która naprawdę mną wstrząsnęła. Od czasów wydania „The Sky Moves Sideways” (1994) nie czułam takich emocji, muzycznych ciar, ściskania w dołku, tego „czegoś”. Być może to twierdzenie na wyrost, ale wreszcie udało mi się dotrzeć do jądra muzycznych wizji Stevena Wilsona. Widocznie potrzebowałam czasu, samoświadomości i dojrzałości, by pojąć piękno "muzycznego, osobnego, nieskrępowanego muzycznego świata" bohatera tej recenzji.
Przed nami piękna, muzyczna jesień. Wędrujemy z koszykiem pełnym świeżych, pachnących nowością płyt. To cudowne uczucie rozkoszować się miąższem emocji artystów. Odebrać list (albo pocztówkę) skierowany do każdego z nas. Czasami warto zatrzymać się pośród zgiełku otaczającego nas świata. Wdać się w dialog z Artystą. Wsłuchać się w jego emocje, usłyszeć słowa i dźwięki. Naprawdę poczuć i przeżyć (nawet jeśli jest się pragmatycznie nastawionym do życia cynikiem). Nie wstydzić się łez. Czasami trzeba. I tego uczucia, bardziej niż analitycznego "szkiełka i oka" życzę Wam, Drodzy Słuchacze. Posłuchajcie „Grace For Drowning” i po prostu... odlećcie :-).
Album roku? Nie wiem. Wydawnictwo dekady? Nie wiem. Wiem za to jedno. To najlepsza rzecz, jaką Wilson dał nam – słuchaczom.