Third Ending, The - The Third Ending

Artur Chachlowski

ImagePo raz pierwszy o muzyce grupy The Third Ending usłyszałem przed rokiem, kiedy to na kompilacyjnym albumie „The Tsunami Projekt” poświęconym ofiarom pamiętnej katastrofy tsunami w południowo-wschodniej Azji z grudnia 2005r., znalazłem bardzo udany utwór nieznanego mi wcześniej zespołu o nazwie Theory Of Everything. Zaimponowało mi, że wśród znanych nazw i nazwisk (m.in. IQ, Spock’s Beard, Ajalon, Neal Morse) najciekawiej wypadło nagranie „Eleven” pochodzącego z Australii debiutanta. Już po opublikowaniu wspomnianego charytatywnego albumu zespół zmienił nazwę i teraz jako The Third Ending debiutuje własną płytą długogrającą. Powiem od razu: to dla mnie jedno z największych progresywnych objawień 2006 roku. Płyta jest rewelacyjna. Jest doskonale przemyślana i skonstruowana. Świetnie wyprodukowana i fenomenalnie wykonana. Posiada mnóstwo zapadających w pamięć fantastycznych muzycznych momentów. To praktycznie album bez słabych punktów. Aż trudno uwierzyć, że nieznana nikomu wcześniej czwórka młodych ludzi z dalekiej „krainy kangurów” (Andrew Kott – dr, Cornel Ianculovici – bg, Andrew Curtis – g, Nick Storr – v,k) potrafiła wyzwolić z siebie aż taki potencjał. To doprawdy imponujący debiut.

Muzyka grupy The Third Ending to dojrzałe granie trochę w stylu Dream Theater, trochę utrzymane w stylu solowej twórczości Neala Morse’a. Lecz od razu warto podkreślić, że brzmienie The Third Ending nie jest aż tak technicznie złożone jak Dream Theater, ani też tak eklektyczne jak propozycje byłego lidera Spock’s Beard. Dzięki temu grupie udaje się zachować własną muzyczną tożsamość, a myślę, że w przypadku tej tak dobrej przecież płyty możemy mówić nawet o „stylu The Third Ending”. Nasuwające się skojarzenia z dokonaniami Morse’a i Dream Theater są w tym przypadku jedynie drogowskazami, mającymi ułatwić mi pisanie o tym zespole, a Tobie Czytelniku łatwiejszą orientację w tym całym zagadnieniu. To jest prog. To jest rock. To jest Trzecie Zakończenie!

Każdy dźwięk i każda pojedyncza fraza ma w muzyce tego zespołu swoje logiczne uzasadnienie. Gdy  słuchamy tego albumu mamy poczucie ogromnej naturalności i swobody, z jaką muzycy poruszają się po kreowanych przez siebie muzycznych obszarach. Oczywiście znalazł się na płycie ich pierwszy przebój „Eleven”, zagrany odrobinę inaczej niż na albumie „The Tsunami Projekt”. Jest prześliczna rockowa ballada „Can You Hear Me?”, która bardzo przypomina mi dreamtheaterowskie „The Answer Lies Within”. Jest doskonały, porywający instrumental „Tungsten Blues”, przy słuchaniu którego na plecach pojawiają się ciarki, a do głowy przychodzą skojarzenia z UK i King Crimson. Jest też imponujący ciąg połączonych ze sobą 7 utworów, układający się w zgrabną, zapierającą dech w piersiach, 30-minutową całość, której słucha się z wypiekami na twarzy. W muzyce The Third Ending jest wszystko, czego można tylko zapragnąć: doskonałe partie instrumentalne, świetne wokale, częste zmiany tempa, genialny nastrój, rozmach i swoboda. A wszystko to zagrane jest w niezwykle przemyślany, logiczny i wyważony sposób. Wszystkie komponenty podane są w idealnych proporcjach, co powoduje, że płyty grupy The Third Ending słucha się z ogromną radością. Debiut – marzenie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!