“…play again”. Tymi słowami kończyła się poprzednia, wydana w 2004 roku płyta zespołu The Black Noodle Project zatytułowana „And Life Goes On”. Teraz w naturalny sposób słowa te stały się tytułem i mottem nowego albumu tej francuskiej formacji. Jakby chciały zachęcić do jak najczęstszego słuchania tej muzyki. A trzeba przyznać, że muzyczne propozycje The Black Noodle Project zdecydowanie na to zasługują. Lecz nawet bez żadnych słów zachęty warto tę muzykę uważnie poznać i spróbować wgryźć się w jej sens. Szczególnie polecam niniejsze wydawnictwo fanom spokojnych floydowskich klimatów o długich wyrafinowanych instrumentalnych pasażach i pięknych gitarowych partiach utrzymanych w spokojnym, refleksyjnym nastroju.
The Black Noodle Project to piątka muzyków: Jeremie Grima (v,g), Sebastien Bourdeix (g), Matthieu Jaubert (k,v), Anthony Leteve (bg) i Franck Girault (dr). Upodobali sobie spokojną i nastrojową stylistykę. Nastrój nieśpiesznego grania, misternego budowania punktów kulminacyjnych i konsekwentnego kreowania wspaniałego klimatu jest wszechobecny w każdej minucie, trwającego równą godzinę albumu „Play Again”. Ten spokój i brak pośpiechu jest tak bardzo namacalny w brzmieniu zespołu, że pewnie muzyka TBNP siłą rzeczy zahaczyłby o monotonię, gdyby nie pełne uroku soczyste partie solowe, które stanowią świetny kontrast z resztą nastrojowych dźwięków.
Album otwiera trzyminutowy instrumentalny wstęp „Introspection”, który od samego początku daje sygnał, jakiej muzyki będziemy słuchać przez następną godzinę. W spokojnie budowaną przez syntezatory atmosferę nagle wdziera się ostra, lecz melodyjnie brzmiąca gitara Jeremiego i przez kilkadziesiąt sekund „rzeźbi” niesamowite dźwięki. Niespodziewanie melodia na chwilę urywa się i rozpoczyna się pierwszy z najważniejszych utworów na płycie: „Tomorrow Birds Will Sing”. Kto wie czy to nie najpiękniejsza kompozycja na tym wydawnictwie. Ewidentnie słychać w niej fascynację dokonaniami Davida Gilmoura. To dopiero pierwsza z wielu oznak tego, że zespół bez reszty zainspirowany jest twórczością Pink Floyd. O następnych wspomnę za chwilę, choć już w tym utworze bardzo wyraźnie słychać, że również harmonie wokalne (zwracam uwagę na gościnnie pojawiającą się tu Amelię Festa, która w tym i jeszcze w kilku innych utworach na tej płycie idealnie kreuje klimat floydowskich chórków) są głębokim ukłonem w kierunku starych, dobrych rozwiązań a’la Pink Floyd. Trzeci utwór na płycie to „Wave On Soul”. Ciepły głos Grimy przypomina mi w nim Tima Bownessa z grupy No-Man. W dodatku pojawiająca się w trakcie tego utworu gitara z premedytacją cytuje innego klasyka - tym razem Stevena Wilsona. W utworze tym pojawiają się jeszcze skrzypce (gościnny udział Adriena Chevaliera) i w swym nostalgicznym klimacie nagranie to bardzo przybliża się do brzmienia No-Man. Podobnie jest też w następnym nagraniu „Not Yet”, w którym to na pierwszy plan wysuwa się wokalny dialog Jeremiego i wspomnianej już Amelii oraz znowu świetne, wielopiętrowe kontrastujące ze sobą partie gilmourowsko – wilsonowskich gitar. Cyferką 5 na płycie „Play Again” oznaczony jest utwór „The Great Northern Hotel”. Następuje tu pewna zmiana stylistyki. Narkotyczny i mroczny klimat potęgowany jest przez pulsujące syntezatory oraz nieomal melorecytowane, bądź wypowiadane drżącym głosem słowa tekstu. Pobudza to wyobraźnię. Przed oczyma staje opuszczony na jakimś pustkowiu tytułowy hotel, wkoło ciemna noc, duszna atmosfera izolacji i wyalienowania, jakaś tajemnica związana z tym miejscem złowieszczo czai się w powietrzu... Aż ciarki przechodzą po plecach. Lecz słucha się tego świetnie. Kolejne nagranie to najprawdziwszy majstersztyk. Z instrumentalnego nagrania pt. „Room For Everyone” zespół uczynił jedną z najbardziej wstrząsających kompozycji, jakie kiedykolwiek słyszałem. Na niewinnie płynącą z głośników melodię nałożono głos Charlie Chaplina z filmu „Dyktator”. Kto pamięta ten film, będący złośliwą satyrą na nazistowską propagandę, ten potrafi sobie wyobrazić wrażenie, jakie robi najpierw w miarę spokojnie przemawiający, a potem wykrzykujący płomienne przemówienie głos. Napięcie potęguje się w samej końcówce tego nagrania, gdy nie ma już muzycznego tła. Zostaje tylko wrzeszczący, złowieszczy głos żarliwie przemawiające dyktatora. Ten fragment robi piorunujące wrażenie. Nie wiem w jaki sposób grupa TBNP tego dokonała, ale ścieżka z filmu „Dyktator” znalazła się na płycie „Play Again” dzięki osobistej zgodzie Josephine Chaplin. Świetny pomysł, wspaniały zabieg, mrożący krew w żyłach efekt. Kolejny utwór, „Garden Of Delights”, zabiera nas ponownie w wilsonowskie klimaty zarezerwowane dla Porcupine Tree i No-Man. Szarpana linia basu i hałaśliwych gitar budzi także pewne skojarzenia z muzyką cold wave. To zaledwie jedna, krótkotrwała stylistyczna wycieczka w pozafloydowskie klimaty na całym albumie, bo oto już w następnym nagraniu zatytułowanym „To Pink From Blue” ponownie robi się spokojnie, dostojnie, psychodelicznie, gilmourowsko. Jak na pamiętnych płytach „Meddle”, Echoes”, „Animals”... Kolejny utwór, którego tytuł zapisany jest nie literami, a przenikającymi się symbolami kwadratu i koła nie pozostaje złudzeń, że TBNP bez reszty zasłuchany jest w szlachetne gitarowe brzmienia. W tym utworze pojawiają się klimaty jakby żywcem wyjęte z tegorocznej płyty Davida Gilmoura „On An Island”. Królują tu fortepian i nylonowe struny gitary. Delikatne akustyczne partie przypominają też do pewnego stopnia pamiętne solo Andy Latimera z utworu „Stationary Traveller”. Jeremie Grima jakby puszczał szelmowskie oko i mówił do słuchacza: „to właśnie dla was, zakochanych w muzyce Pink Floyd i Camel jest ta płyta...”. Zaraz zresztą, w kolejnym utworze, znowu o dość dziwnym, lecz mającym przecież swój głębszy sens, tytule „1(3Bute)2”, wtóruje mu cały zespół. I to zarówno muzycznie, jak i literacko. Niech za recenzję tego utworu posłuży jego tekst:
„Welcome to the great gig in high hopes
Wish you were learning to fly over empty spaces.
A saucerful of echoes breathes on a pillow of winds.
Is there anybody on the turning away?
If one of these days pigs and dogs are in the run,
Speak to me, us and them, but don’t leave me.
Eclipses shine on any colour you like,
Obscured by the sunset of our brain damage.”
Prawda, że urocze? Chyba już nikt nie ma wątpliwości o co w muzyce TBNP tak naprawdę chodzi. Prawdziwą kropkę nad „i” zespół stawia jednak na samym końcu albumu. Kompozycja „Happy End” to prawdziwa perełka zachowana na finał tej bardzo dobrej płyty. Szczęśliwy koniec prawdziwie pięknego albumu. Finał godny tego, by słuchać go w absolutnym skupieniu, całkowitej ciemności, rozjaśnionej jedynie migocącym światłem świec. Finał wyciskający łzy. Łzy radości z obcowania z autentycznym pięknem, łzy smutku potęgowanego nieuchronnym końcem. Czemuż na Boga w oczach łzy, skoro to przecież szczęśliwe zakończenie?...
„Happy End” to fenomenalne podsumowanie tej świetnej płyty. Płyty wypełnionej autentycznie wspaniałą muzyką, naznaczoną klimatem nostalgii, zadumy i artystycznego dostojeństwa. To płyta idealna dla sympatyków tego wszystkiego, co już kiedyś wydarzyło się w muzyce rockowej. Ale uwaga, nie jest ona pod żadnym pozorem hołdem dla bezmyślnego naśladownictwa stylistyki spod znaku Pink Floyd. To raczej próba odtworzenia atmosfery minionych czasów. I to próba udana. Albumem „Play Again” udało się grupie TBNP zbudować prawdziwy muzyczny pomost pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością oraz pokazać, że i dzisiaj kanony symfonicznego rocka pozostają wciąż aktualne. Zespół TBNP udowodnił, że muzyka to nie tylko dźwięk. To także emocje, uczucia i wspomnienia. I właśnie za tak udane wykreowanie tej niezapomnianej, refleksyjnej atmosfery grupie TBNP należą się przeogromne brawa.