„Cor Cordium”, czyli „Serce serc”. Grupa Glass Hammer nagrała ten album w identycznym składzie, co ubiegłoroczną płytę „If”, a więc: Fred Schendel (k, g), Steve Babb (bg, k), Alan Shikoh (g), Jon Davison (v) oraz gościnnie Randall Williams (dr). Co więcej, Glass Hammer kontynuuje na nowym krążku proces coraz większego brzmieniowego upodabniania się do grupy Yes. Dzieje się to za sprawą posiadającego barwę głosu do złudzenia przypominającą Jona Andersona, innego Jona – Davisona. Wokalista najwyraźniej wniósł do zespołu nowego ducha, inspirując pozostałych członków grupy do wspięcia się na kompozytorsko-wykonawcze wyżyny. Glass Hammer za sprawą spółki Schendel-Babb od początku swojej działalności (płyta „Cor Cordium” jest już 12. studyjnym dziełem Amerykanów, którzy funkcjonują na rynku progresywnego rocka od blisko 20 lat) zawsze nawiązywała swoim stylem do artrockowych lat 70. Teraz, za sprawą wokalisty, zaskakująco blisko przybliża się do brzmień a’la Yes. Jon Davison brzmi chyba jeszcze bardziej „andersonowsko” niż aktualny wokalista Yes, Benoit David. Trzeba jednak pamiętać, że Glass Hammer zawsze, nawet z innymi wokalistami, przejawiał pro-yesowskie konotacje. Na jednej ze swoich płyt, „Culture Of Ascent” z 2007 roku, nie dość, że zaprosili Andersona do wykonania wokaliz, to skowerowali (nieźle!) nagranie „South Side Of The Sky”. Ale chyba jeszcze nigdy nie byli brzmieniowo tak blisko Yes jak teraz. Jestem pewien, że ci, którzy znają twórczość tego legendarnego zespołu tylko wybiórczo, albo ci, którym umknęła premiera tegorocznej płyty „Fly From Here”, z łatwością daliby się nabrać, gdyby ktoś starał się im wmówić, puszczając któryś z utworów z „Cor Cordium”, że to muzyka nie Glass Hammer, a Yes właśnie…
Swoją nową płytą Glass Hammer udanie i konsekwentnie kontynuuje dzieło rozpoczęte na zeszłorocznym krążku „If”. Nawet szata graficzna obu albumów jest podobna. Kolorowy ptak z okładki wydaje się być teraz w dynamicznym ruchu. Szybuje w przestrzeń, tak jak i muzyka Glass Hammer.
Od samego początku płyty, od pierwszych taktów utworu „Nothing Box” mamy do czynienia z albumem o wielkim epickim rozmachu. Złożone pasaże, wielopiętrowe partie instrumentalne, ciekawe harmonie wokalne – to elementy, którymi Amerykanie podbiją z pewnością po raz kolejny serca słuchaczy. Nie chcę porównywać obu ostatnich płyt Glass Hammer (choć przyznaję, że są do siebie dość podobne i utrzymane na podobnie wysokim poziomie), ale jestem przekonany, że ci, którym spodobała się płyta „If”, będą też zachwyceni nowym wydawnictwem. Ja ukochałem sobie na nim delikatną i wzruszającą 10-minutową kompozycję „Dear Daddy” (w sumie na „Cor Cordium” znaleźć można aż trzy 10-minutowe utwory, a tylko dwa – „One Heart” i „Salvation Station” – trwają krócej) oraz najbardziej rozbudowaną minisuitę „To Someone” (to wspaniałe 18 minut i 15 sekund, w trakcie których zespół perfekcyjnie demonstruje jak powinien brzmieć epicki symfoniczny rock XXI wieku).
Jeżeli ktoś lubi inteligentnie wykonane złożone utwory, jeżeli ktoś lubi brzmienie melotronów, jeżeli komuś podobają się wspaniałe wokalne harmonie, a przy tym nie przeszkadza mu uderzające wręcz podobieństwo głosu wokalisty do Jona Andersona, jeżeli ktoś po prostu lubi symfoniczny rock najczystszej próby podany w formie sześciu rewelacyjnie wykonanych utworów, ten niech nie zwleka ani chwili, tylko niech jak najszybciej zaopatrzy się w najnowsze dzieło Glass Hammer. Na pewno tego nie pożałuje.