O tym, że w świecie muzyki stare znajomości nie rdzewieją przekonujemy się na okrągło, obserwując mniej lub bardziej spektakularne powroty do znanych z przeszłości określonych personalnych konfiguracji. Jesień tego roku przynosi płytowe ucieleśnienie odnowionej współpracy pomiędzy parą muzyków, która niegdyś popełniła całkiem ciekawe albumy; logika, jak i pobożne życzenia łączyłyby nazwiska Davida Torna i Tony’ego Levina, bo o nich mowa, z Billem Bufordem. Nie od dziś wiadomo jednak, że były perkusista King Crimson już czas jakiś rozkoszuje się urokami muzycznej emerytury, za bębnami nowopowstałego tria zasiadł więc… jego następca w grupie Yes, Alan White. Jaki efekt przyniosła ta dość osobliwa w kadrowym aspekcie kolaboracja?
Jeśli chodzi o Levina i Torna, w każdej z odsłon wzajemnej współpracy, czy to w przypadku swoich solowych dokonań, czy też muzyki spod znaku B.L.U.E., zawsze świetnie się uzupełniali i brzmieli razem znakomicie. Obaj cechujący się eksperymentalnym i bardzo otwartym podejściem do brzmień oraz obsługiwanych instrumentów, również i na najnowszym albumie sygnowanym własnymi nazwiskami wypadają godnie podziwu. Choć o hegemonii któregoś z artystów na albumie nie ma mowy, to jednak wydaje się, że wyjątkowo obficie korzysta na tej kolaboracji zwłaszcza Levin, który ostatnimi czasy niewiele miał okazji by przemówić jak najbardziej donośnym głosem. W King Crimson A.D. 2008 wyraźnie chował się w cieniu młodszego kolegi z sekcji rytmicznej, Gavina Harrisona, w tegorocznym King Crimson ProjeKct na szaleństwa nie pozwolił charakter samego materiału, z kolei gdy ekipą towarzyszącą Peterowi Gabrielowi stała się orkiestra symfoniczna, również i u jego boku Levin stracił możliwość zabłyśnięcia. Na płycie „Levin Torn White” basista zdaje się zadośćuczynić swoim zaniedbanym basowym popędom – jest tu całe mnóstwo Levina takiego, jakiego się ceni, podziwia i słucha z satysfakcją.
Wątpliwości mogła budzić za to obecność w trio Alana White’a, zwłaszcza dla tych, którzy, słusznie zresztą, po Tornie i Levinie spodziewali się muzyki, z jaką bębniącego od niemal czterdziestu lat w progrockowym zespole Alana White’a skojarzyć nijak się nie da: muzyki eksplorującej niełatwe obszary nowoczesnego, ukierunkowanego na elektroniczne eksperymenty „industrialnego” jazzu. Pytanie brzmiało: czy White spróbuje posterować rytmiką tak dobranego tria, okraszając tę muzykę swoim bądź co bądź dość charakterystycznym, ściśle rockowym stylem gry, czy może zupełnie nie sprawdzi się w nowej roli, albo wręcz stanie się przeszkodą dla wszechstronnych kolegów. Osobiście miałem obawy, że spełni się ów drugi scenariusz, jako że od dobrych kilku lat White niestety prowadzi yesowe rytmy coraz bardziej wątle i coraz mniej atrakcyjnie (co z resztą w sposób oczywisty da się wytłumaczyć). Tymczasem perkusista Yes na albumie tria ani nie sprawia wrażenia perkusisty słabnącego w swych umiejętnościach i fizycznych możliwościach, ani nie uwydatnia znaków rozpoznawczych swojego bębnienia, właściwie wtapiając się w tło. Co godne docenienia, udało się mu wpasować się w obcą konwencję, poprzez grę na ogół oszczędną, ale odpowiednią dla materiału, jednak ostateczny efekt jest taki, że perkusista tego tria właściwie pozbawiony jest osobowości.
„Levin Torn White” to płyta niewątpliwie udana, mimo że nie ma na niej chwil szczególnie się wyróżniających. Gitarowe eksperymenty oraz tekstury Torna wraz z różnorodnymi brzmieniowo partiami bardzo aktywnego Levina brzmią świetnie, z kolei udział Alana White’a, choć udany, przejdzie do historii jednak raczej jako ciekawostka. Warto posłuchać tej płyty, nawet gdyby miała ona jedynie stać się przyczynkiem do „odkurzenia” muzyki, którą gitarzysta i basista nagrali swego czasu wespół z Billem Brufordem.