Lou Reed… Założyciel i lider jednej z ważniejszych grup lat 60., The Velvet Underground. Czołowy przedstawiciel sceny glamowej (tej ambitniejszej) w latach 70. Twórca genialnego koncept albumu „Berlin”. Autor tak wielkich hitów, jak „Walk On The Wild Side” czy „Perfect Day”… Godzinami można się rozpisywać o osiągnięciach tegoż wybitnego artysty. A jak wiadomo, ludzie genialni wyzwań się nie lękają. Bo „wyzwanie” to idealne słowo, jeśli mówimy o jego duecie z inną legendą muzyki, choć stylistycznie bardzo odległą. Pomysłodawca projektu, czyli pan Reed, niejednokrotnie mówił, że jego duet z Metalliką to żadna sensacja. Raczej naturalna, normalna rzecz. Prócz Lou Reeda, ciężko byłoby znaleźć osobę, która o takim duecie miałaby podobne zdanie. Metallica – w latach 80. najważniejszy przedstawiciel thrash metalu, w kolejnej dekadzie po złagodzeniu brzmienia, twórca fenomenalnego „Black Albumu” – i wcześniej omówiony (pokrótce) Lou Reed. Razem. Bez dwóch zdań niecodzienne połączenie. Duet najbardziej reklamowany, oczekiwany, po prostu najgłośniejszy w ostatnich latach. Ale czy nie przereklamowany?
W projekcie nazwanym „Lulu” najważniejsza wydaje się warstwa tekstowa, inspirowana dwoma dziełami dramaturga rodem z Niemiec, Franka Wedekinda. Jednak nie to najbardziej intrygowało zainteresowanych tym nowym projektem. Przed wydaniem krążka padały pytania czy muzyka będzie bliższa stylistyce, w której porusza się Reed czy też Metallica? W jakim stopniu James Hetfield (śpiew i gitara – najczęściej rytmiczna – w Metallice) udzieli się wokalnie? Pytań było wiele. Jeśli chodzi o pole instrumentalne, zdecydowanie jest „metalicznie”. Ze stroną wokalną nie ma niespodzianek, w tej kwestii rządzi Lou. I jeśli ktoś jest obyty z muzyką tego doświadczonego tuza, żadnego szoku nie odczuje. Natomiast dla fanów ostrzejszego grania – zwłaszcza tych mniej otwartych – ten „śpiew” może być ciężkostrawny. Ja osobiście przepadam zarówno za muzyką Reeda jak i Metalliki, tak więc mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać. Wydawnictwo z pewnością mną nie wstrząsnęło, ale też nie mogę mówić o rozczarowaniu. Brzmieniowo jest dosyć potężnie, w niektórych utworach uchwycono ciekawy klimat. Kompozycje nie są zbyt rozbudowane, choć często bardzo długie. Największy zawód sprawiła mi ostatnia kompozycja, „Junior Dad”. Było o niej dość głośno. Gdzieniegdzie można było nawet przeczytać opowiastkę o tym, jak James Hetfield i Kirk Hammett (gitara prowadząca) uronili łzy, gdy odsłuchali jej po raz pierwszy, w wykonaniu rzecz jasna Lou Reeda. O ile sam tekst – traktujący o śmierci ojca Reeda zmarłego kilkanaście dni wcześniej – jest poruszający, o tyle muzycznie jest to rzecz średniacka. Trwa ona blisko 20 minut. Jest prowadzona przez dość ładny motyw, który jednak po paru minutach nieco traci na uroku. Ostatnie parę minut natomiast zajmują nużące i mało ciekawe dźwięki.
Po wydaniu albumu pojawiło się wiele krytycznych głosów na jego temat, z pozytywnymi jeszcze się nie spotkałem. Krytyka płynie głównie z ust fanów Metalliki. Tak więc nie ma chyba co liczyć na kolejne pozycje tego duetu. Ale trzeba przyznać – nie mamy czego żałować. Jak już wspominałem, nie jest to zła płyta, ale patrząc na tak wielką reklamę, która jej towarzyszyła przed wydaniem, można ją chyba uznać za jedno z rozczarować roku.