Nie znam francuskiego. Dlatego wciąż mam świadomość, że nie udało mi się poznać tej płyty do końca. Bo nie dość, że pochodząca z kanadyjskiego Quebecu grupa Direction wykonuje swoje utwory po francusku, to prawie połowę zawartości płyty „VA” stanowią rodzajowe scenki w formie dialogów i monologów prowadzonych w tym języku…
„VA” ma przedziwną konstrukcję. Ten długi, ponad dwugodzinny album złożony jest z 16 tradycyjnych utworów poprzeplatanych wspomnianymi, różnej długości (najkrótszy trwa 41 sekund, a najdłuższy – 4 minuty i 44 sekundy) „fragmentami mówionymi”, które oznaczone są w programie płyty jako „Scéne 1-16”.
Mam przeczucie graniczące wręcz z pewnością, że „VA” jest klasycznym koncept albumem, o dość oryginalnej konstrukcji, lecz o czym on opowiada – tego nie jestem w stanie powiedzieć. Skromna książeczka (zawierająca informacje wyłącznie – tak, zgadliście! – w języku francuskim) nie odsłania żadnych istotnych faktów dotyczących fabuły, ani zarysu opowieści. Zorientowałem się tylko, że „VA” jest historią o „przygodach Alexa” i że do nagrania zatrudniono aż 23 aktorów. Ale kim jest Alex i o czym opowiadają scenki rodzajowe z udziałem tych aktorów? – nie mam zielonego pojęcia.
Dlatego skupmy się na dźwiękach. Od razu powiem, że muzyki grupy Direction słucha się świetnie. Najwyraźniej panowie Marco Paradis (g, k), Serge Tremblay (v, bg, k) i Jean-Claude Tremblay (dr) przeżywają prawdziwy renesans formy artystycznej (zainteresowanych odsyłam do naszej małoleksykonowej recenzji poprzedniej płyty Kanadyjczyków zatytułowanej „Est” (2008)). Tych 16 wspaniałych utworów stanowi przykład bardzo dobrze zagranego progresywnego rocka. Grupę Direction stylistycznie umiejscowiłbym gdzieś na neoprogresywnych terytoriach z połowy lat 80. W jej muzyce znaleźć można wpływy wczesnego Pendragonu, IQ, Pallas, a nawet Genesis. W grze śpiewającego keyboardzisty słychać autentyczną fascynację stylem Tony’ego Banksa. Najlepiej słychać to w utworach „Le signal” i „Un bas-fond mouvant”, w którym to doszukać się można także pewnych wpływów King Crimson. Z kolei gitarzysta postaje pod przeogromnym wpływem Steve’a Hacketta. Posłuchajcie utworu „Abattu”, albo instrumentalnego tematu „L’attente”, a sami przekonacie się, że w powietrzu unosi się klimat znany z płyt „Trick Of The Tail” i „Wind And Wuthering”. Zresztą takich genesisowskich nawiązań jest na płycie „VA” zdecydowanie więcej. Mam wymienić tytuły? „Dressage”, „La triche”, „Dechét” czy prawdziwe magnum opus całej płyty w postaci tytułowej kompozycji „VA” – to tylko pierwsze z brzegu przykłady. Mamy tu też wyraźny układ w stronę tria Rush w utworze „Sabotage”. Przypominam, utworów muzycznych jest na tej płycie 16. I wszystkie, bez żadnego wyjątku, to prawdziwa rozkosz dla uszu kochających klasyczne progresywno-rockowe brzmienia.
Pora więc na podsumowanie. Od strony muzycznej „VA” to album bez zarzutu i praktycznie bez słabych punktów. De facto jest to bardzo genesisowska (circa 1976-1980) płyta z wieloma cechami neoprogu, pełna dobrych melodii i mnóstwa ciekawych pomysłów. Dobrze wykonana, dająca się polubić od pierwszego razu, mogąca przypaść do gustu nawet najbardziej wymagającemu odbiorcy. Nawet śpiewanie w żabojadzim języku nie przeszkadza. Jednym słowem: muzyka – TAK! Jednakże gorzej jest z oceną płyty jako całości. Nie znam francuskiego, więc prawdopodobnie moja opinia nie może być do końca obiektywna. Ale sama konstrukcja albumu oraz nietrafiony, moim zdaniem, pomysł z poszatkowaniem muzyki fragmentami mówionymi, ten chybiony zabieg formalny ewidentnie burzy dramaturgię albumu, a tym samym zdecydowanie obniża jego ocenę końcową.
Jaki stąd wniosek? Najlepiej byłoby w trakcie słuchania tak zaprogramować odtwarzacz, by z głośników docierała wyłącznie muzyka (a więc wybrać parzyste indeksy z krążka nr 1 umownie nazwanego „V” oraz nieparzyste z drugiego dysku – „A”). Jest to jakieś rozwiązanie, ale w praktyce sprawdza się ono tylko do pewnego stopnia (jako, że cały album posiada zachowaną pewną ciągłość, to programowanie co drugiego utworu daje efekt „skakania” dźwięku na styku pomiędzy poszczególnymi nagraniami).
Za muzykę przyznaję więc grupie Direction szkolną piątkę, za pomysł z powplataniem pomiędzy niezłe utwory części słownej (której – powtarzam to po raz trzeci: nie znam francuskiego, a więc nie rozumiem) – słabiutką trójkę. W sumie zatem (muzyki na tej płycie jest zdecydowanie więcej niż słowa mówionego) mocna czwórka. Bo to naprawdę dobry album!