Sylvan - Sceneries

Dominik Kaszyński

Image                                                       „Vastness around me, waves and endless sea”

Zespół Sylvan poznałem w najlepszym chyba ku temu momencie, to znaczy w okresie, w którym o tej niemieckiej grupie zrobiło się naprawdę głośno, a więc w roku 2006, gdy światło dzienne ujrzała ich piąta płyta – „Posthumous Silence”. Nie będę się rozpisywał jak wielkie wrażenie wywarła na mnie zamieszczona na niej muzyka i towarzyszące jej teksty, bo nie jest to temat niniejszej recenzji. Jednakże w skrócie rzecz ujmując, powaliła mnie ona na kolana. Żaden z poprzednich albumów grupy, które natychmiast zacząłem poznawać (choć rzetelnych i dobrych), jak i w szczególności dwóch ostatnich, nie mógł niestety równać się z arcydziełem „Pośmiertnej ciszy”. „Force of Gravity” to była dobra płyta, do której czasem wracam, ale w zestawieniu z wielkim poprzednikiem pozostaje w jego głębokim cieniu.

Niemniej jednak, wyczekując premierowych nagrań Sylvana miałem cichą nadzieję, że tym razem nagrają coś zbliżającego się do geniuszu „PS”, znów pełnego emocji, może i nawet koncept albumu, tak dla potwierdzenia, że wciąż stać ich na wiele. A gdy przeczytałem na stronie internetowej zespołu pierwsze informacje na temat nowej płyty zatytułowanej „Sceneries”, a w szczególności struktury i rozmieszczenia utworów, ich długości oraz, i tu możecie się śmiać jeśli chcecie, jej okładki, byłem już niemal pewien, że będzie to coś naprawdę dobrego.

„Where do we go? How strange, but I don`t know!”

I co? Z całą odpowiedzialnością mogę teraz stwierdzić, po kilkunastu już przesłuchaniach, że los pozwolił mi obcować z arcydziełem tak wielkich lotów, że używać słów, by je opisać, to jak przysłowiowe gadanie ze ślepym o kolorach. Nie ma takich słów. Jeśli Bóg istnieje, to po prostu musiał być w studio podczas tworzenia tej wybitnej muzyki. Ale po kolei…

„Know that a rainbow can never arise without rain”

Pierwsze co rzuca się w oczy i uszy to niesłychane bogactwo aranżacyjne, głębokie i przebogate struktury muzyczne, zakrętasy w postaci częstych zmian tempa, wymieniające się popisy instrumentalne, jedne krótsze, drugie dłuższe, piękne i nieskazitelne brzmienie, świetna produkcja i krystalicznie czysty, pełen emocji jakich dawno nie słyszałem, głos Marco Glühmanna, który chyba jest obecnie w swej szczytowej formie.

Płyta podzielona jest na pięć rozdziałów, a te składają się z czterech części, z wyjątkiem utworu pierwszego („The Fountain Of Glow”), podzielonego na trzy części. Każdy rozdział to epopeja, epicki rozmach i dzieło najwyższej jakości. Ciekawie sobie to panowie wymyślili, gdyż choć każda część poszczególnych rozdziałów płynnie przechodzi jedna w drugą, to często są to przejścia dosyć nagłe, brutalnie zwiastujące muzyczne zmiany, jakich będziemy doświadczać w kolejnych odsłonach, cały czas w ramach jednego utworu. Mogłyby one równie dobrze stanowić samodzielne całości i dzielić płytę na dziewiętnaście odrębnych kawałków. Wydaje się jednak, że wtedy ich piękno gdzieś by prysło i muzyka zgubiłaby swój rozmach, przesłanie i jakość. To, co otrzymujemy zatem pozwala nam za każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywać coś na nowo. Wszystko tak szybko się zmienia, a jednocześnie nie traci nic ze swej wspaniałości, tak że te aż 90 minut muzyki pomieszczone na dwóch krążkach po prostu przepływa w mgnieniu oka i mimo woli każe wcisnąć po raz kolejny przycisk play na pilocie. To bogactwo i różnorodność, co najważniejsze, nie stwarza żadnego poczucia chaosu czy bałaganu, wręcz przeciwnie, stanowi przemyślaną co do najdrobniejszych szczegółów całość, w której wszystko jest na swoim miejscu, każdy najdrobniejszy dźwięk ma swoje znaczenie, czasem nie do wychwycenia na pierwszy rzut ucha, ale jak wiele dającego przyjemności z jego późniejszego odkrycia. I wreszcie to, co może w takich dziełach najważniejsze – całość nie tworzy żadnych dłużyzn i ani przez sekundę nie wieje nudą.

„The higher we fly up, the deeper we fall in the end...”

Nie ukrywam, że pierwsze przesłuchanie płyty nie wywołało u mnie jeszcze aż tylu pozytywnych wrażeń. Wręcz przeciwnie, ogrom tego wszystkiego spowodował, że poczułem się trochę przytłoczony, zmęczony, wydało mi się wtedy, że jednak tym razem przesadzili z tą wzniosłością, patosem, pompatycznością, że ciężar tej muzyki będzie zbyt wielki. Ale to uczucie mija już po drugim przesłuchaniu i pryska bezpowrotnie po kolejnych. Bo prawda jest taka, że muzyka zawarta na tym albumie należy do tej kategorii sztuki, której trzeba się bezgranicznie poświęcić, a przede wszystkim podarować jej tyle czasu, co małemu dziecku, które ciągle prosi o uwagę. I to właśnie jest dla mnie rock progresywny, który oczekuje od swojego słuchacza pełnego zaangażowania i nie poddawania się nawet wtedy, gdy na początku nie wszystko dociera jak należy do naszych zmysłów słuchu.

Nie będę nic pisał o stronie czysto technicznej i warsztatowej tego wydawnictwa, gdyż nie mam w tej materii zbyt wiele do powiedzenia. Ocenią to bardziej kompetentni. Myślę, że jeśli muzyka trafia i przekonuje, to techniczne szczegóły wykonawstwa, co jak komu wychodzi, kto zagrał tak a nie inaczej, nie ma prawdę powiedziawszy wielkiego znaczenia.

„While we breathe we compose our own symphonies”

Jestem też przekonany, że opisywanie płyty po kolei, rozdział po rozdziale, nie jest właściwe. Chciałbym jedynie wspomnieć o trzech rzeczach, które najbardziej mną zawładnęły i które za każdym razem ciągną mnie z powrotem do fotela i odtwarzacza, nie licząc się w ogóle z resztą zaplanowanych spraw i obowiązków życia codziennego. A mianowicie są to: gitara (Jan Petersen), głos wokalisty (Marco Glühmann) i instrumenty klawiszowe (Volker Söhl). Brzmienie gitar, zwłaszcza w partiach solowych, których wiele można doszukać się na całym albumie, jest niezwykle krystaliczne, czyste i soczyste, a przede wszystkim wywołuje wiele emocji niemal do granic możliwości. Już pierwsza część rozdziału pierwszego dostarcza nam wspaniałej solówki z wybijającą się na plan pierwszy melodią; w części trzeciej zresztą jest podobnie. Może jedynie w rozdziale trzecim („The Words You Hide”), a więc zamykającym pierwszą płytę, najmniej jest gitarowych popisów i wirtuozerii, ale w zamian za to zespół serwuje nam piękne melodie, różnego rodzaju dźwiękowe smaczki i bogactwo aranżacyjne. Partie solowe są zgrabnie i inteligentnie rozsiane po całej płycie i poszczególnych utworach, są nie za długie i nie za krótkie, takie w sam raz, aby zawsze pozostawić niedosyt. Wiele też pięknych gitarowych dźwięków odnaleźć można jako podkłady pod wyśpiewywane przez wokalistę teksty. Miód dla uszu.

Nigdy nie byłem fanem instrumentów klawiszowych i pianina, ale te, które usłyszeć można na recenzowanym wydawnictwie są wręcz anielskie. Niemal w każdym utworze mnóstwo jest pięknych klawiszowych fragmentów, a te które odciskają swoje największe piętno na mojej wrażliwości to obecne w drugiej części rozdziału drugiego („Share The World With Me”).

No i na koniec zostawiam sobie parę refleksji na temat głosu Marco Glühmanna. Do niedawna moja pierwsza trójka męskich głosów, w których odnaleźć można najwięcej emocji i piękna wyglądała tak: Steve Hogarth, Jan Henrik Ohme i Tim Bowness (kolejność przypadkowa). Po wydaniu płyty „Sceneries” pan Marco bardzo ostro będzie w tej trójcy przepychał się łokciami i efekt jest naprawdę trudny do przewidzenia. Za każdym razem, gdy go słyszę na tym albumie śpiewającego przepiękne melodie, ciarki po plecach tańczą mi jak chcą. A już magnum opus tych wrażeń doświadczam w rozdziale czwartym („The Waters I Traveled”), w jego części drugiej, gdzie melodia jest najpiękniejsza na całej płycie, a wokal najbardziej chwytający za serducho głosem pełnym emocji i pasji w towarzystwie niezwykle frapującego tekstu. Za to trzecia część tego utworu dostarcza chyba najciekawszą partię instrumentalną na całej płycie.

„The moment I`ll wake up – forever I will stay

And the waters I traveled will be million miles away…”

Gorąco polecam to wydawnictwo wszystkim słuchaczom Małego Leksykonu i myślę, że warto również przekonywać do niego innych, którym niekoniecznie po drodze z tym gatunkiem muzyki, jakiej można tutaj posłuchać. Czekam na kolejny koncert Sylvana w naszym kraju i mam nadzieję, że zagrają wszystko od początku do końca…

„Love is the fountain, the fountain of glow

Where hearts can catch fire and passion can grow

Vibrant and truthful, a radiant flame

That creates with its power both pleasure and pain…”.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!