Manning - Margaret's Children

Andrzej Rafał Błaszkiewicz

ImageJakie to szczęście, że są na świecie artyści takiego formatu jak Guy Manning. Bez wątpienia można o nim powiedzieć: Człowiek Renesansu. Bo oto mamy do czynienia z multiinstrumentalistą, kompozytorem, aranżerem, pieśniarzem i pisarzem jednocześnie. Żadna z tych wymienionych umiejętności nie ustępuje na krok pozostałym. Jego podejście do muzyki jako sztuki, sposób myślenia i tworzenia tejże, wpisuje się złotymi zgłoskami do światowej historii muzyki. Trudno dziś o tak wszechstronnych twórców, czerpiących garściami z dorobku gigantów rocka progresywnego, jednak nie kopiujących bezmyślnie gotowych pomysłów. Guy Manning to artysta szukający własnej drogi, przekazu i brzmienia. I trudno mu przykleić jedną tylko etykietkę z nazwą określonego gatunku muzyki. To nader cenna cecha w dzisiejszym świecie, pozbawionym tak osobliwych twórców. Więc piszmy jak najwięcej o takich zjawiskach, jakim niewątpliwie jest postać Guya Manninga.

Talent Manninga objawił się u boku Andy’ego Tillisona w grupie Parallel Or 90 Degrees. Po zawieszeniu działalności tej formacji Andy Tillison zabrał się za projekt The Tangent, a Guy Manning rzucił się w wir tworzenia własnych dzieł, będących zazwyczaj artrockowymi księgami opowiadającymi przeróżne historie z pogranicza fantasy. Godnym podkreślenia jest fakt, iż Guy Manning zawsze z niezwykłym pietyzmem przystępuje do prac nad swoimi płytami. Każdy – dosłownie – album Guya to starannie przygotowana produkcja. Artysta dba o najdrobniejsze szczegóły. Muzyka w żaden sposób nie jest oderwana od warstwy tekstowej. W każdej minucie stwarza odpowiednie tło dla opowieści. Libretta płyt Manninga nie są grafomańską bazgraniną o miałkiej treści zazwyczaj mówiącej infantylnie o uczuciach. Są to we wszystkich przypadkach misternie utkane, złożone z wielu wątków opowieści ocierające się o fantastykę i fakty historyczne, opowiedziane z zegarmistrzowską precyzją i kunsztem godnym wysokiej klasy pisarza, składane zdanie po zdaniu, słowo po słowie, literackie puzzle. Mamy więc do czynienia z twórcą ze wszech miar utalentowanym i przede wszystkim znającym kierunek, w jakim chce podążać, co udaje mu się nad wyraz konsekwentnie.

„Margaret’s Children” jest stuprocentowym dowodem na napisane wcześniej słowa. Aby zrozumieć opowiadaną tu historię, musimy cofnąć sie o kilka lat, do płyty „Anser’s Tree”, zrealizowanej przez muzyka w 2006 r. Jest to rozpostarta w czasie, mająca swój początek w XVI wieku i wybiegająca daleko w przyszłość, saga rodu Anserów. Ta słowno-muzyczna kronika zawiera dzieje poszczególnych członków rodu, opowiadane przez ostatniego potomka klanu, Dr Jonathana Ansera. Opowieść tę snuje żyjący członek rodziny, dlatego w opisie płyty brakuje daty śmierci przy jego nazwisku. Sama data jego urodzin przypada na odległą przyszłość – 2089r. Guy chyba tak bardzo polubił rodzinę Anserów, że po kilku latach postanowił wrócić do tematu. Jako punkt wyjściowy do kolejnej epickiej opowieści wziął jedną z odnóg rodowego drzewa genealogicznego, mającą początek w osobie Margaret Montgomery (nazwisko po mężu). Ta młoda i szlachetnie urodzona dama stanowi pierwszy rozdział „Anser’s Tree”. Znamy datę jej przyjścia na świat – 1581r. Jednak jak na nadgryzione zębem czasu zapiski historyczne przystało, autor nie dokopał się do daty jej śmierci. Cóż, praca kronikarza nie zawsze przynosi zamierzony efekt. Margaret Fleming przyjmuje oświadczyny niejakiego Jamesa Montgomery’ego. Skutkuje to uroczystymi zaślubinami. Pisze się kolejna, powiązana wieloma wątkami i postaciami historia, zapoczątkowana w 1645 roku. Pierwszy potomek związku Margaret i Jamesa to Fleming Barras. Kończy zaś tę rodową epopeję David Logan, żyjące jeszcze dziecię z rodu Margaret. Urodził się w 1967 r., czyli jakiś czas przede mną :-). Kres jego ziemskiej wędrówki przewidywany jest na 2022 rok. Zapamiętam tę datę, bo mam nadzieję żyć dłużej od niego. Zachęcam do przestudiowania całego drzewa genealogicznego rodu Anserów zamieszczonego we wkładce do płyty. Zapewniam, że pochłonie was to zajęcie. Jest to niebywale intrygująca i zawiła podróż w czasie.

To tyle jeśli chodzi o warstwę literacką ostatniego dzieła Guya Manninga. A muzycznie wcale nie jest prościej. Guy nie przebiera w środkach artystycznego wyrazu oraz w kompozytorskich i aranżacyjnych sztuczkach. Owszem, pomaga mu kilku muzyków, co nie jest tak istotne, jak fakt, iż 90% muzyki na tym albumie mistrz zagrał sam. Nie będę wyliczał instrumentów, na których Guy gra, bo nie ma to znaczenia. Ważne jest to, że brzmienie płyty jest wyborne. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to uderzające podobieństwo do Jethro Tull, zarówno w sposobie interpretacji tekstu, jak i w samej warstwie instrumentalnej. Guy Manning śpiewa jak Ian Anderson. Przebogaty wachlarz użytych instrumentów: flety, skrzypce, akordeon, podkreśla fascynację tym zespołem na każdym kroku. I wcale nie poczytuję tego jako defekt tej płyty. Wręcz przeciwnie – takie podobieństwo czyni ją jeszcze bardziej szlachetną i godną wysokiego miejsca na półce oraz częstych wizyt w odtwarzaczu. Płyta nawiązuje brzmieniowo do złotego okresu rocka progresywnego lat 70. Oprócz wymienionych akustycznych instrumentów mamy tutaj klasyczne rockowe instrumentarium: gitary, organy Hammonda i stricte hardrockową sekcję rytmiczną. Muzyka pozbawiona jest nadmiaru solowych partii instrumentalnych, zwarte kompozycje stanowią plan, na którym rozgrywają się opowiadane wydarzenia.

Słuchając płyty „Margaret’s Children” odnosimy wrażenie, iż opowieści napisane przez Guya i zaprezentowane przez niego samego nie wiążą się z żadnym wysiłkiem. Przekazuje on swoje treści słuchaczowi w sposób nad wyraz lekki, swobodny, bez zbędnego patosu, jak to ma miejsce np. u Rogera Watersa. Historie Guya snują się po kątach pokoju, jakby były co najmniej książkami stojącymi w naszej prywatnej biblioteczce. Ja z radością słucham tej jego ostatniej płyty. „Margaret’s Children” sprowokowała mnie do ponownego sięgnięcia po „Anser’s Tree” i inne muzyczne nowele Guya Manninga. Polecam ten album na długie, ciemne, zimowe wieczory. Warto słuchając wziąć do rąk okładkę i śledzić całe opowiadanie w ciepłym kręgu światła nocnej lampy, sącząc przy tym to i owo. Gwarantuję, że wrażeń będzie co niemiara, jak podczas czytania ciekawej książki lub oglądania dobrego filmu. A może to nowy rodzaj przekazu? Słowno-muzyczna artrockowa księga z filmem do projekcji pod powiekami? Gorąco polecam. Jest to jedna z moich ulubionych pozycji 2011 roku.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok