McCartney, Paul - Kisses On The Bottom

Agnieszka Lenczewska

Image-Och, Kochanie. Śliczny! Śliczny pluszowy misiak z oberwanym uszkiem. Uroczy. Teraz nie ma takich zabawek. Mieliśmy jedną. Poharatany miś, klocki drewniane i koniki na biegunach. 

-Patefon ojca i płyty Syreny.  Te jeszcze stare, pamiętasz? I muzykę przeszywająca nasze umysły. I filmy, w których on w ramiona wziął ją. I piosenki stare. O sprawach najprostszych z prostych. Najważniejszych jednak. Potańcówki przy świecach i nagraniach Very Lynn, albo Mieczysława Fogga. By zapomnieć o biedzie, wojnie, ruinach. 

---------------

Pięć lat czekaliśmy na najnowszy album Sir Paula. Tym razem nowego materiału niewiele, za to Macca obdarował nas swoistym "powrotem do przeszłości". "Kisses On The Bottom" to zbiór standardów, przy których wychowywał się McCartney. Które zawsze chciał nagrać, ale... uprzedził go Rod Stewart, wydając całą serię albumów pod szyldem "The Great American Songbook". Paul "nie podczepił" się bynajmniej pod ten trend z powodów czysto komercyjnych. Owszem, na takie granie jest zapotrzebowanie, ale  w tym przypadku McCartney wyśpiewał na tym albumie swoje dzieciństwo i swoją młodość. Jak mówi sam artysta: "Już od dawna chciałem nagrać piosenki z lat 30. i 40., również dlatego, żeby przypomnieć sobie atmosferę noworocznych spotkań rodziców i ich przyjaciół". Skrzyknął znajomych, poszukał ulubionych utworów. Efektem jest piękna płyta, której nie można ocenić pod kątem "unikalności w muzyce", "innowacyjności". Nie jest to też "przełomowa" płyta samego Paula. "Kisses On The Bottom" należy odczytywać jako nostalgiczną podróż w czasie oraz miłosne wyznanie złożone żonie Nancy. Paul jest szczęśliwym człowiekiem i nie boi się o tym mówić oraz śpiewać.

Tytuł płyty zapożyczony został z tekstu starej piosenki pt. „I'm Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter” napisanej w 1935 roku przez Freda E. Ahlerta. Takich, kojarzących się z „trzeszczącą płytą” utworów znajdziemy więcej. Tym razem Macca uraczył nas tylko dwoma własnymi piosenkami.

To piękny, staromodny album. Swingowo-jazzujący. Z pięknymi aranżacjami orkiestry (oklaski dla producenta Tommy'ego LiPuma). Pięknymi standardami i szlachetnymi partiami instrumentalnymi (fortepian Diany Krall, gitara Erica Claptona, harmonijka Steviego Wondera). Głosem samego McCartneya. Głosem, który brzmi jak sprzed 70 lat. Nagrywał album w miejscach, w których bywał Nat „King” Cole i Frank Sinatra. Jak powiedział w jednym z wywiadów, do rejestracji partii wokalnych użył tego samego mikrofonu, co „King”. Dobre fluidy słynnych Capitol Studios w Los Angeles po prostu czuć. Jakże urocze są też „szurające” partie perkusji. Klasa. Sam dobór standardów też bardzo ciekawy. Mniej znane, za to w niemalże cudowny sposób „przywrócone do życia” (kapitalne wersje chociażby „It's Only Paper Moon”, ”I'm Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter” czy wzięte „na warsztat” stareńkie, pochodzące z 1926 roku „Bye, By, Blackbird” Hendersona).

Dwa wspomniane przeze mnie powyżej autorskie utwory Paula znakomicie wpisują się w atmosferę całego albumu. „My Valentine” to miłosne wyznanie Paula. Piękne, stylowe. Może jakieś dalekie echa „Michelle” gdzieś tam sobie krążą. W sumie nieważne. Paul zawsze pisał urocze piosenki. Można by rzec,  w końcu jest „bitelsem”. „My Valentine” tak właśnie powinna zabrzmieć. Jak miłosna piosenka. Poruszyć czułe struny każdej kobiety, która uroni łzę słysząc słowa:

I tell myself, that I was waiting for a sign,

then She appeared,
a love so fine,
my Valentine

Paul śpiewa, Eric Clapton gra. Dwa stare  rockowe pierniki. Szlachetne, proste i nieprzesłodzone.

Druga kompozycja McCartneya „Only Our Hearts" również może się podobać. Utrzymana w klimacie lat 40. brzmi, jakby wyszła spod palców George'a Gershwina. Jakże stylowo jest zaaranżowana, z pietyzmem zagrana. Niewątpliwą ozdobą tego utworu jest świetne solo Steviego Wondera na harmonijce. Panowie spotkali się w studio po raz pierwszy od czasów... (niech spojrzę) „Ebony & Ivory” (1982). Nutka porozumienia, fluidy i muzyczne słuchanie siebie dały naprawdę dobry efekt.

Podoba mi się ta płyta. Za klimat. Radość tworzenia. Pozytywne uczucia. Przywróconą atmosferę danych lat.

Wiecie co? Włączę sobie „ Opowieść Filadelfijską”.   
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!