Starzy bardowie mają się świetnie! W ubiegłym roku Tom Waits wypuścił na rynek znakomity album „Bad As Me”. Ostatni krążek Boba Dylana (nie licząc świątecznego „Christmas In the Heart”) z 2009 roku, „Together Through Life”, też śmiało można zaliczyć do czołówki jego, jakże bogatej, dyskografii. Jak zatem przedstawia się obecna forma tego bardziej wykwintnego, stonowanego poety, Leonarda Cohena? Żeby się o tym przekonać nie trzeba było wcale czekać na wydawnictwo studyjne. Przecież całkiem niedawno, mianowicie w 2009 roku, na rynku ukazał się album zarejestrowany „na żywo” 17 lipca roku poprzedniego w słynnej londyńskiej Royal Albert Hall. Co można o nim rzec? Skwituje go jednym słowem – fenomenalny! Bez dwóch zdań, jedna z lepszych koncertówek ostatnich lat. Trasa, która rozpoczęła się w 2008 roku - a dla barda była wielkim powrotem po długiej nieobecności na scenie – trwała ponad 2 lata. Podczas niej, Cohen grywał koncerty trwające przeciętnie grubo ponad trzy godziny. Warto odnotować, iż artysta pojawił się także w Polsce, i to trzykrotnie (29 września 2008r. we wrocławskiej Hali Stulecia, 1 października tego samego roku na stołecznym Torwarze oraz 4 października 2010 roku w katowickim Spodku). To chyba jak najlepszy dowód jego wspaniałej kondycji.
Od strony studyjnej sprawa wygląda także nienajgorzej. Cohen w zeszłej dekadzie uraczył nas dwoma krążkami. Pierwszy z nich to naszpikowany przebojami (choćby „In My Secret Life” czy „A Thousand Kisses Deep”) „Ten New Songs” z 2001 roku. Kolejny na półki sklepowe trafił trzy lata później, a był nim „Dear Heather”. Po niespełna ośmiu latach dostajemy nowy materiał. Porównując świeże wydawnictwo do jego wspomnianych poprzedników, trzeba przyznać, iż ma on bardziej folkowy charakter. Zarówno „Ten New Songs”, jak i „Dear Heather” były spowite nieco plastikowym brzmieniem. Śmiało można im przyczepić łatkę z napisem „pop”. Album „Old Ideas” ma natomiast klimat bardziej ludowy, jak już wspomniałem – folkowy. I ta zmiana szczerze mówiąc bardzo mnie zadowala, gdyż jestem zwolennikiem bardziej „dusznego” grania, a dość syntetyczna forma brzmieniowa obu wcześniejszych albumów w tej kwestii nieco obniża ich wartość.
Już od samego początku płyty, jakim jest przepiękny utwór „Going Home”, słychać, że mamy do czynienia z czymś naprawdę wielkim. Potem jest jeszcze lepiej. Drugi w kolejce stoi (nieco sycylijski) „Amen” i, choć trwa niespełna osiem minut (najdłuższy twór na płycie), nie ma mowy o nudzie. A na dodatek pojawia się tu niesamowicie urokliwa solówka zagrana na trąbce. Właściwie słuchając prawie każdej pieśni można wpaść w zachwyt. Dlaczego prawie? No niestety, nie jest to dzieło idealne w stu procentach (przynajmniej dla mnie), gdyż pojawia się tu zbyt ckliwy „Come Healing” (gdzie w głównej roli występują chórzystki), brzmiący niczym hołd dla powracających z wojny amerykańskich żołnierzy… Ale na całe szczęście trwa to niecałe trzy minuty, tak więc nie można powiedzieć, że jest to „odpychający” fragment. O przeciętnym „Come Healing” łatwo jednak zapomnieć. W końcu zaraz po nim występują trzy wyśmienite – godne pierwszej połowy albumu – numery. A kończący całość, „Different Sides”, napędzany klawiszami, to fantastyczne zwieńczenie bardzo dobrego albumu. Jeśli nie najlepszego w karierze Leonarda Cohena… To duże słowa, ale myślę, że wielu się z nimi zgodzi.
Kalendarz wskazuje dopiero luty. Ale już po pierwszym przesłuchaniu nie boję się powiedzieć, że „Old Ideas” powalczy o miano płyty 2012 roku!