Było to tak:
1994: wtedy wszystko się zaczęło. Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych Bill Denison (g) i Chris Geihe (dr) założyli zespół Eos, który jednak rozpadł się już po niecałym roku działalności.
1996: Chris i Bill znów połączyli siły, tym razem wraz z Jeffem Parkiem (bg) i Davem McNallym (k ), tworząc nowe wcielenie swojego zespołu.
1997: do grupy dołączył wokalista Ken Pfeifer. Jako że potrafił on także doskonale grać na klawiszach w zespole zabrakło miejsca dla McNally’ego. Zespół zmienił nazwę na Sol.
1998: okazało się, że obowiązki frontmana za bardzo pochłaniają Pfeifera, szczególnie podczas rozbudowanych występów scenicznych. Grupie potrzebny był nowy klawiszowiec. Znaleziono go w osobie Mike’a Jamesa. W tym składzie zespół rozpoczął intensywną pracę nad materiałem na pierwszą płytę. Ukazała się ona pod sam koniec roku pod tytułem „Inheritance” (zawierała zaledwie 5 długich utworów, na czele z ponad 10-minutowym „Water’s Edge” i 14-minutową kompozycją tytułową oraz krótszym, ale chyba najpiękniejszym w całym zestawie „Royality”. Płytę firmował już nowy szyld: Zen Carnival. Nowa nazwa zespołu miała być oznaką rozpoczęcia nowego, już w pełni profesjonalnego, okresu w działalności grupy.
1999: płyta „Inheritance” zyskała sobie przychylną reakcję słuchaczy i krytyków. Zamiast kontynuować dalszą karierę w Zen Carnival niektórzy członkowie zespołu postanowili jednak spróbować swoich sił w innych gatunkach. M.in. wokalista Ken Pfeifer oraz basista Jaff Park udzielali się w bluesowych formacjach, odkładając dalszą pracę z Zen Carnival na bliżej niesprecyzowaną przyszłość.
2000: pomimo perturbacji personalnych Bill, Chris i Mike rozpoczęli pracę nad kolejnym albumem.
2001: Ken Pfeifer powrócił do grupy i praca nad nową płytą ruszyła pełną parą.
2002-2006: tyle czasu zajęło zespołowi przygotowanie materiału na nową płytę. Grupa jednak skwapliwie skorzystała z wieloletniego doświadczenia poszczególnych muzyków w pracy innych formacjach. Poszerzyło to niewątpliwie muzyczne horyzonty zespołu, co wyraźnie słychać w jego nowych kompozycjach. W międzyczasie do grupy dołączył perkusista o jazzowych inklinacjach Carl Puglisi. Dzięki temu nowy materiał okazał się jeszcze bardziej dojrzały, przemyślany i uporządkowany, niż muzyka Zen Carnival na debiutanckiej płycie.
2006: po długich przygotowaniach nowa płyta pt „Bardo” ukazała się wreszcie na rynku.
No właśnie, ta przydługa biografia to zaledwie wstęp do omówienia nowego dzieła grupy Zen Carnival. Płyty, która gdyby tylko doczekała się w naszym kraju oficjalnej dystrybucji (ukazała się ona jako niezależne wydawnictwo i dziś nie wiem jeszcze czy i który z polskich dystrybutorów muzyki progresywnej zainteresuje się tym albumem) z pewnością zyskałaby sobie mnóstwo, mnóstwo zwolenników. Skąd ta wiara w potencjał drzemiący w muzyce z płyty „Bardo”? Ano stąd, że grupa Zen Carnival długimi chwilami brzmi jak nowa wersja tego, co tworzy obecnie tak bardzo przecież popularny w naszym kraju zespół Marillion. Co więcej, głos i sposób muzycznej interpretacji wokalisty Kena Pfeifera do złudzenia przypomina Steve’a Hogartha. Od razu powiem (a nasi stali Czytelnicy wiedzą to doskonale), że nie jestem ślepym orędownikiem wszystkiego, co obecnie proponuje grupa Marillion, lecz mam świadomość, graniczącą wręcz z pewnością, że istnieją liczni fani współczesnego Marillionu, którzy daliby się za ostatnie produkcje tej grupy nieomal pokroić. Powinni, zatem pokroić się też za muzykę z płyty „Bardo”. Lecz zanim to zrobią powinni koniecznie wejść w posiadanie tego albumu. Powinni także uważnie zapoznać się z muzyczną zawartością tego zaskakująco udanego krążka. Na jego program składa się 12 utworów. Dość zróżnicowanych, i to zarówno pod względem długości, jak i stylistyki. Warto jednak po raz kolejny podkreślić fakt, że cały czas nad poszczególnymi kompozycjami unosi się duch muzyki Marillion. Zen Carnival przez całą płytę konsekwentnie utrzymuje swą artystyczną linię, co czyni tę płytę wydawnictwem spójnym i jednorodnym. Jak już pisałem, na „Bardo” znajdziemy różne utwory. Krótsze i dłuższe. Lepsze i gorsze. Mnie najbardziej przypadły do gustu trzy epickie opowieści: „Pins And Needles”, „Blindness” i „Evening Of Our Days”. Są one, podobnie jak i niemal cały materiał na płycie, odrobinę pokręcone, wyniesione mocno na orbitę prog rockowego artyzmu i pozornie niezbyt przyjazne przy pierwszym przesłuchaniu. Lecz przy bliższym poznaniu sprawiają sporą frajdę i naprawdę potrafią zachwycić. Jest w tej muzyce coś, co intryguje i niepokoi, każe przystanąć, zastanowić się i wsłuchać uważnie w płynące z głośników magiczne dźwięki. A jest ich na całej płycie bez liku. Dlatego album ten wymaga wielokrotnych prób i spotkań z zawartą na nim muzyką. I nawet już po jej wybrzmieniu, w całkowitej ciszy, słyszymy, że dźwięki serwowane nam przez Zen Carnival same grają w naszej głowie. Grają i grają. I to jak pięknie grają…
„Bardo” to w bardo dobra płyta. Powinna przypaść do gustu wszystkim mniej lub bardziej krytycznym wyznawcom współczesnego Marillionu. Powinna także spodobać się tym, którzy szukają w art rocku nowych pomysłów i cieszą się ze stojących na wysokim poziomie produkcji nowych, niezbyt jeszcze popularnych wykonawców. Paradoks całej sytuacji związanej z grupą Zen Carnival i jej muzycznym pokrewieństwem z muzyką Marillionu jest taki, że jest to całkowicie nowy zespół, a „Bardo” jest jego zaledwie drugim albumem. Marillion istnieje już ćwierć wieku i wydał już bodaj z 15 płyt studyjnych. Śmiem twierdzić, że oba zespoły prezentują w chwili obecnej zbliżony poziom. Śmiem twierdzić, że znajdują się one w tym samym miejscu. Czy świadczy to dobrze o Zen Carnival, czy raczej źle o Marillion? Ocenę pozostawiam Czytelnikom