Flammärion to zespół pochodzący z Portugalii. Zespół to właściwie za dużo powiedziane – tworzą go dwaj muzycy: Bruno Miguel i Luis Afonso, którzy dzielą między siebie partie gitar, instrumentów klawiszowych, ścieżki wokalne, a także obydwaj odpowiadają za programming, co szczególnie słyszalne jest w przypadku perkusji (ale nie tylko; w utworze „The Arrival” słychać prawie całą „orkiestrę”, a mroczne dźwięki „wiolonczel” odzywają się często w innych kompozycjach na płycie). Ale o tym za chwilę…
Płytą „Ignition” duet portugalskich muzyków przedstawia efekty swoich pierwszych muzycznych poczynań. I trzeba przyznać, że jest to debiut co najmniej poprawny. Nie tylko ze względu na rozmiary (płyta upakowana jest muzyką do granic wytrzymałości – trwa ponad 74 minuty) i nie tylko na style, którym panowie Miguel i Afonso hołdują w swej twórczości, lecz przede wszystkim dlatego, że jest na „Ignition” przynajmniej kilka perełek, które sprawiają, że Flammärion to zespół, który dobrze rokuje na przyszłość. Ogólne wrażenie też jest przyzwoite. Oczywiście jak na każdym debiucie nie obyło się też bez ewidentnych wpadek, wad i „błędów młodości”.
Inspiracje i wzory, po które obaj panowie sięgają na „Ignition”, najwyraźniej dzielą się na trzy grupy. Pierwsza to styl wyznaczony przez klasyczne grupy progresywnego rocka z lat 70. (Pink Floyd, Genesis, Camel i inne), druga to zespoły nie utożsamiane z tym gatunkiem, a raczej melodyjną stroną rocka (Supertramp, Queen, Toto, Saga, Def Lepppard), a trzecia to bardziej współczesne brzmienia z pogranicza rocka, symfonicznego metalu, a nawet gotyku (Kamelot, Avantasia, Epica, Nightwish), które wprowadzają w brzmienie Flammärionu zdecydowanie mocniejsze akcenty oparte na ciężkich dźwiękach gitar, potężnych uderzeniach automatycznej perkusji i epickich klimatach kreowanych przez symfoniczne aranżacje.
Płyta „Ignition” ma sporo zalet. Ma też sporo wad. Zacznijmy od tych drugich. Przede wszystkim automat perkusyjny. Syntetyczne dźwięki perkusji przeszkadzają w odbiorze muzyki. Szczególnie w bardziej dynamicznych fragmentach płyty. Niekiedy przypominają one serie oddawane z karabinu maszynowego (sic!). Dlatego dużo ciekawiej muzyka Flammärionu prezentuje się w spokojniejszych utworach, gdy słychać (też syntetyczne) wiolonczele, gitary i orkiestrę (też wyczarowaną z komputera). Poza tym: słaba produkcja. Płaskie brzmienie, szczególnie na początku płyty (utwory „Lost” i „Look The Other Way”), dźwięki dochodzące jakby ze studni i przytłumione efekty - to rzecz, która raczej martwi, bo chyba nikogo nie ucieszy. Po trzecie: dłużyzny instrumentalne. Pod koniec płyta ciągnie się niemiłosiernie i nuży jak flaki z olejem. Stąd wniosek, że ten album jest zdecydowanie za długi. Wiem, że panowie Miguel i Afonso chcieli pomieścić na swoim debiutanckim krążku jak najwięcej materiału, który zapewnie powstawał na przestrzeni wielu lat. Ale za dużo tego na raz. Albumowi zdecydowanie dobrze zrobiłoby „odchudzenie” go o kilkadziesiąt minut i o jakieś 3-4 nudne, nic nie wnoszące do całości, utwory.
Plusy? Jest ich sporo, co wskazuje na to, że Flammärion to zespół mający perspektywy i kto wie, czy po wyciągnięciu odpowiednich wniosków, już na drugim albumie nie wypadnie o wiele bardziej przekonywująco? Choć już teraz nie jest wcale tak źle. Pochwalić trzeba mnogość ciekawych pomysłów, umiejętność łączenia stylów, a także naturalne ciągotki naszych bohaterów do epickich brzmień. Podobać się mogą ciekawe melodie, bogate aranżacje i imponujący, chwilami niepokojący, nastrój (jak w instrumentalnym utworze „The Arrival”). Co najmniej kilka fragmentów robi naprawdę duże wrażenie. Myślę tu przede wszystkim o zdecydowanie najlepszej na płycie kompozycji „Shooting Star”, wypełnionym „kosmicznymi” odgłosami utworze „Declaration Of Insanity” i ciekawym hołdzie złożonym grupie Camel w postaci pełnego „wielbłądziego” uroku nagrania „Never Letting Go”. Obaj członkowie Flammärionu, którzy solidarnie dzielą między sobą obowiązki wokalne, obdarzeni są ciekawymi głosami (Afonso chyba ciut ciekawszym od Miguela), co również wpływa na to, że płyty „Ignition”, pomimo licznych wad i niedociągnięć, słucha się całkiem miło i przyjemnie. Gdyby tylko była ona nieco krótsza… I gdyby nie ten automat perkusyjny…