W zbiorach weneckiej Gallerie dell'Accademia znajduje się tajemniczy obraz. „Burza” (La Tempesta) Giorgio Barbarelli da Castelfranco zwanego Giorgione od ponad pięciuset lat stanowi wyzwanie dla wszystkich miłośników i krytyków sztuki. Wyjątkowość obrazu nie polega tylko na tym, iż jest to pierwsze w dziejach sztuki nowożytnej przedstawienie rozszalałego, burzowego żywiołu. Niby banalna scena rodzajowa (naga kobieta karmiąca dziecko, żołnierz i deszczowy, przecięty nożem błyskawicy krajobraz) stanowi niezaprzeczalnie twardy orzech do zgryzienia dla interpretatorów. Prosta, pastoralna, sielankowa scenka? A może obraz pokazuje wszechogarniającą potęgę niebezpiecznej natury i jej przypadkowych uczestników? Żołnierz to strażnik, a kobieta to potępiona czarownica? A może tytułowa burza to głos Boga krzyczącego na wygnanych z Edenu? Mitologia? Pasterze arkadyjscy? „Burza” stała się szerokim polem do interpretacji, tym bardziej, iż sam autor obrazu był postacią zagadkową. Giorgione był mistrzem koloru i światła, wnikliwym obserwatorem chwilowych stanów natury i świata. Istotą „Burzy” jest tajemnica, gęstość barw, dziwny, niepokojący kontrast między pozornym spokojem dwóch postaci, a gromadzącymi się burzowymi, ciemnymi chmurami, co stwarza niezwykłe napięcie (dosłownie i w przenośni).
Z podobnym iskrzeniem mamy do czynienia w przypadku od dawna oczekiwanego albumu Stevena Wilsona i Mikaela Åkerfeldta, zatytułowanego „Storm Corrosion”. W mojej, małoleksykonowej recenzji płyty „Heritage” Opeth napisałam, "panowie Mikael Åkerfeldt i Steven Wilson słuchają się nawzajem, inspirują, uczą się od siebie, wręcz (co sami przyznają) czują podobny „mood” i „flow”. I rzeczywiście tak jest. "Progressive twins" uraczyli nas swoją wizją muzyki. Burzową, pełną odcieni barw i półtonów muzyczną paletą. Odkładali moment nagrania tego albumu przez blisko dziesięć lat. Nigdy nie było czasu. A może to nie był ten moment, by zasiąść i zacząć tworzyć. Powstało dzieło (tak, tak) o niesamowitym ładunku emocji, przemyślane w każdym szczególe (od okładki, poprzez kolejność utworów, tematykę liryków, podział pracy, muzyczną narrację czy wykorzystane instrumentarium).
Warstwa wizualna „Storm Corrosion” przyciąga jak magnes. Okładka albumu to niepokojąca, surrealistyczna wizja piekielnego korowodu autorstwa, zmarłego w 2010 roku, Hansa Arnolda. Grafika, malarza, twórcy bardzo istotnego dla Åkerfeldta. Ważnego, nie tylko z powodu technicznej biegłości. Arnold zainspirowany twórczością Giuseppe Arcimbolda, Arnolda Böcklina czy też Aubreya Beardsleya, był mistrzem niepokojącej, dynamicznej kreski. Åkerfeldt jako dziecko musiał czytać „Bland tomtar och troll” czy „Allrakäraste Syster” Astrid Lingren, zilustrowane przez malarza. Z pewnością Mikael jest właścicielem winylowego wydania „ABBA's Greatest Hits” z niesamowitą, zwariowaną okładką Arnolda, a jako miłośnik horrorów i innych opowieści niesamowitych i niemoralnych zna na pamięć archiwalne numery Vecko Revyn, do których komiksowe „dymki” rysował autor okładki. Co ważne, Arnold nie tylko malował, był również muzykiem oraz zajmował się produkcją krótkometrażowych animacji.
Jak zwykle w przypadku produkcji sygnowanych nazwiskiem Stevena Wilsona, przygotowana z pietyzmem wersja na Blu-ray jest doskonała. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że "kto słucha „Storm Corrosion” tylko w wersji digitalnej, ten wiele traci i niewiele słyszy. To jak słuchanie albumu przez ścianę, lizanie słodyczy przez szybę czy oglądanie duetu Wilson/Åkerfeldt schowanych za moskitierą. Emocje, ciary podczas oglądania, słuchania, smakowania, delektowania się tymi dźwiękami są nie do opisania". Jako miłośniczka dźwiękowych zabaw jestem bardzo zadowolona. Zarówno dźwięk przestrzenny, jak i „zwykłe” stereo przygotowane zostały z dbałością radującą każdego audiofila (94k/24 bit). Nie mniejszych wrażeń mogą się spodziewać miłośnicy winyli. Na dysku BR znajdziemy, oprócz wersji stereo i miksu 5.1, pięć instrumentalnych utworów, oraz dwie wersje demo („Drag Ropes”, „Hag”). Menu dysku BR (w przeciwieństwie do mało przyjaznego dla użytkownika „Grace For Drowning”) jest tym razem intuicyjne. Szkoda tylko, że nie pomyślano o publikacji klipu do „Drag Ropes”.
Pomimo zapowiedzi muzyków, że „Storm Corrosion” jest tym brakującym puzzlem w układance „Grace For Drowning”/”Heritage”, paradoksalnie jedynym elementem łączącym album z tymi wydawnictwami jest... czas powstania albumu. Panowie w tym samym czasie, niemalże równocześnie pracowali nad tymi trzema projektami. „Storm Corrosion” zdecydowanie bliżej jest do klimatów znanych z „Damnation” czy też „Insurgentes”. O tych zbieżnościach świadczy również podział zadań. Mikael odpowiadał głównie za melodie i gitarową robotę, Wilson zaś za ogólnie rozumianą „atmosferę niepokoju” oraz orkiestracje. Zawłaszczył sobie również większość partii wokalnych (trochę szkoda, że Mikael śpiewa na albumie tak niewiele). Nie zmienia to jednak faktu, iż zebrane w całość pomysły duetu powodują ciary i drżenie. Z tej układanki wyszedł album naszpikowany emocjami. Być może obecność Åkerfeldta spowodowała bardziej swobodne podejście Wilsona do muzycznej materii. Owszem, płyta jest dopracowana w najmniejszych szczegółach, ale nie wieje od niej przysłowiowym chłodem.
Gdybym miała obrazowo (nieprzypadkowo używam porównań malarskich) opisać efekt pracy Wilsona i Åkerfeldta to opis zabrzmiałby tak: idealne połączenie bezkresnych, jesiennych wrzosowisk w Yorkshire, smaganych zimnym wiatrem ze skandynawską zimną, ciemną nocą, zapachem torfu i skrzypieniem starego drzewostanu. A po ludzku i mniej malarsko? Ten album jest malarski, wizyjny, filmowy wręcz. Ta filmowa atmosfera unosi się nad każdym utworem. Słychać, że do każdego z sześciu zamieszczonych na płycie nagrań widz/słuchacz/uczestnik może wymyślić/opowiedzieć historię. Od pierwszych, ciężko dołujących dźwięków „Drag Ropes” (notabene zilustrowanych świetnym teledyskiem w reżyserii, pochodzącej z RPA, Jessiki Cope), po zamykające wyciszające dźwięki „Ljudet Innan”. Każdy z nas tego doświadczył: nocnego horroru, wszechogarniającego strachu. Muzyczna, bardzo specyficzna narracja prowadzi nas po bezkresnych pustkowiach muzycznych krain. „Storm Corrosion” to ponad trzy kwadranse bardzo wyciszonej, spokojnej, podszytej wewnętrznym niepokojem muzyki (niekoniecznie artrockowej). Owszem, ktoś mógłby rzec, to wszystko już było. Przecież to album retro. Niby tak, a jednak. Jakże radosnym doznaniem dla słuchacza jest obserwowanie dwóch przyjaciół, utalentowanych muzyków, których wzajemny podziw i szacunek wznosi na wyżyny ich talentów. Naprawdę. Nie ma nic lepszego, niż niczym nie skrępowana artystyczna wolność, której doświadczyli pracując razem. Pod względem rozwiązań muzycznych panowie poruszają się po poletku „nostalgiczna, oniryczna, piękna, muzyka niemalże filmowa”. Sporo w muzyce duetu reminiscencji symfonicznych, przypominających nieco muzyczne poszukiwania sonorystów (świetne moim zdaniem orkiestrowe „przełamania”, brutalne glissanda smyczków oraz ekscentryczności artykulacyjne w utworze tytułowym czy też niepokojące alikwoty w „Drag Ropes”). Słychać też, że nasłuchali się starego, włoskiego progrocka. Muzyka zawarta na płycie w większości pozbawiona jest perkusyjnego beatu, co zresztą muzycy w wywiadach podkreślają (jedyny większy perkusyjny ślad, to minisolo Gavina Harrisona w „Hag”).
O inspiracji folkiem świadczyć może przede wszystkim uporczywy, niemalże „transowy” puls i związany z nim niepokojący nastrój w „Lock Howl”. Sporo dobrego można powiedzieć o wokalach. O tym, że Åkerfeldt świetnym wokalistą jest nie trzeba nikogo przekonywać. Śpiewa niestety na płycie niewiele, ale za to w inny sposób, niż dotychczas (artykulacja, skale etc.). A Wilson? Cóż, zawłaszczył większość partii wokalnych. Jednakowoż kontrapunktujące się wzajemnie melodie wokali w „Drag Ropes” potęgują efekt synergii. Kończące album „Ljudet Innan” (jedyny utwór Stevena Wilsona na płycie) przenosi nas do wyciszonego świata No-Man. Płynący, z szarpiącym dźwiękiem melotronu, meandrujący po zakamarkach duszy jest idealnym zwieńczeniem muzycznej podróży. Rozcieńczona materia dźwiękowa, migotliwa, pełna urywanych fraz prowadzi nas aż do wyciszenia. Po nim już tylko... stukające o parapet krople deszczu, intensywny zapach bzu rosnącego w ogrodzie, parująca po burzy ziemia, dobiegający z daleka dźwięk fletowej lamentacji. Tic-toc. Tic-Toc. Please, Come back to me now...
Piękny, nokturnowy, emocjonalny album muzycznych wizjonerów i braci w muzyce.
Nie dla wszystkich jednak. Być może ci, którzy skreślili już Opeth przy okazji „Heritage” lub po prostu nie przepadają za Wilsonem (bo np. nudzi:-)) po ten album nie sięgną. Domyślam się, że dla wielu „Storm Corrosion” stanie się płytą z gatunku „love/hate”. Przyzwyczajeni do poprzednich, muzycznych wcieleń duetu będą kręcić nosem i narzekać. Chociaż, kto wie? Może jednak się skuszą. Zarówno Åkerfeldt, jak i Wilson tworzą muzykę dla otwartych umysłów (niejednokrotnie wspominali o tym w wywiadach). To nie są dźwięki dla „zafiksowanych” w obrębie muzycznych szufladek „brainiacs”. Do tych dźwięków trzeba dotrzeć i pozwolić im zagrać. Po prostu, jak mówi Mikael, "trzeba usiąść i słuchać jej w skupieniu. Jeśli się na to zdecydujecie, ta muzyka będzie wspaniałą ilustracją waszego życia".
To muzyka duszy, śpiewających emocji, a nie zimnego pragmatycznego „szkiełka i oka”. Muzyczna wędrówka, w której dozwolone są wszelkie interpretacje. Trzeba tylko „pozostać w chwili”, roztopić się w „tu i teraz”. Podobnie jak w „Burzy” Giorgione.