Twórczość Ulver, pionierów norweskiego czarnego metalu, nieustannie ewoluowała i dziś zespół ten jest żywą skandynawską legendą "mrocznej" muzyki, łącząc elementy rocka, elektroniki, muzyki symfonicznej i kameralnej razem z muzyką eksperymentalną. Zaczynali przed 20 laty od black metalu, położyli podwaliny pod norweski eksperymentalny metal, zainteresowali się awangardą, odnotowali romans z folkiem, nagrali album akustyczny, a ostatnio coraz chętniej i pewniej poruszają się po klimatyczno-elektroniczno-ambientowych terytoriach.
W 2011r. muzycy nagrali album pt. "Wars Of The Roses" znakomicie przyjęty zarówno przez krytyków jak i publiczność, kilka miesięcy temu opublikowali DVD „The Norwegian National Opera”, a teraz prezentują płytę złożoną z utworów nagranych pod koniec 2011r., zatytułowaną "Childhood's End". Znalazły się na niej nie kompozycje oryginalne, a utwory z dorobku m.in. The Byrds, The 13th Floor Elevators, Electric Prunes, Jefferson Airplane i The Pretty Things, a więc wykonawców popularnych w latach 60. Co skłoniło Norwegów do sięgnięcia po repertuar sprzed pół wieku? Czy to czysta ekstrawagancja czy raczej kolejna próba poeksperymentowania? Czy chęć sprawdzenia się w całkowicie nowej dziedzinie czy po prostu deficyt własnych pomysłów? Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Gdyby spytać o to wprost liderującego w Ulver Garma (Kristoffer Rygg), na pewno otrzymalibyśmy elokwentną odpowiedź podszytą jakąś głębszą filozofią (na przykład tutaj). Nie o filozofię jednak tu chodzi, a o prawdziwy powód i sens wydawania takich albumów. Czy takowy w ogóle jest?
Zostawmy te wszystkie spekulacje na boku. Bo płyta już jest (ukazuje się nakładem wytwórni KScope 28 maja br.), mleko się wylało, spróbujmy więc odpowiedzieć sobie na pytanie, czy album „Childhood’s End” należy zapisać po stronie plusów czy minusów? I tu znów mam problem z jednoznaczną odpowiedzią. Bo w sumie naprawdę nie wiem po co ta płyta…?
Nie powiem, że album ten mnie zachwycił. Nie powiem, żeby oczarował. Z drugiej strony, obiektywnie rzecz biorąc, słucha się go dość przyjemnie. Jego zaletą jest to, że zespół nie sięgnął po oczywiste przeboje i flagowe hity z repertuaru znanych wykonawców. To moim zdaniem plus. Drugim plusem jest to, że te stare piosenki udało się Ulverowi nasycić posmakiem własnej twórczości. Dla większości polskich słuchaczy przygoda z tym zespołem rozpoczęła się zapewne od płyty „Wars Of The Roses” i powiem, że ci, którzy polubili tę płytę, znajdą na „Childhood’s End” szereg pierwiastków, którymi Norwegowie czarowali nas na tamtym wydawnictwie: specyficzny klimat, grę nastrojami, dźwiękową intymność. Dodatkowo, nad nowym krążkiem Ulvera unosi się duch i atmosfera muzycznych lat 60., gdzieniegdzie czujemy delikatny i wyważony powiew psychodelii, a także spory bagaż specyficznej melodyki… Tak że w sumie brzmi to wszystko nienajgorzej. Ale z drugiej strony tak sobie myślę, że trudno jest popsuć dobre piosenki. Muzycy grupy Ulver ich nie popsuli. I pewnie wzorem naszej Ani Rusowicz i jej notabene przeuroczej płyty „Mój big-bit”, za swoją oldschoolową produkcję pt. „Childhood’s End” „norweskie wilki” też zapewne otrzymają liczne achy i ochy… Choć ja do tego chóru bezkrytycznych pochlebców raczej się nie dołączę…