„Hypothetical” jest piątym albumem w dorobku brytyjskiej formacji Threshold i drugim z wokalistą Andrew McDermottem w składzie. Na program płyty składa się osiem utworów. Jest to wydawnictwo równe, stylistycznie o krystalicznym brzmieniu i nieco klaustrofobicznym klimacie.
Na początek mamy przebojowy „Light And Space”. Niesamowicie futurystyczny charakter, przebojowy rys, chwytliwy refren, który przeplatają dynamiczne kuplety, ostre i mocne partie solowe gitary i klawiszy, do tego ten niezwykły, hipnotyczny, bardzo pochłaniający głos wokalisty. Nowego wokalisty, który doskonale wpasował się w brzmienie i charakter płyty. Drugi utwór, „Turn On Tune In” zwraca uwagę swoją przestrzenią, dźwiękiem generowanym za pomocą licznych vocoderów i przetworników, nadających charakter oddzielnego, odrealnionego i jednocześnie tak bardzo nam znanego, paranoicznego świata. Mimo iż jest to kompozycja niedługa, wątki muzyczne zmieniają się w niej jak w kalejdoskopie. Od kosmicznego, przykuwającego uwagę wstępu, po ostrzejsze fragmenty w refrenie i gdzieniegdzie fenomenalnymi partiami, wręcz pasażami, klawiszy. Po nim następuje ponad dziesięciominutowy „The Ravages Of Time”. Thrashmetalowy początek, bardzo melodyjny, nieco psychodeliczna zwrotka dająca namiastkę swoistego transu, któremu można poddać się mimo woli. Niezwykłe jest to, co dzieje się około trzeciej minuty utworu. Przestrzenne klawisze i przeplatające się ze sobą spokojniejsze i ostrzejsze fragmenty budzą wrażenie jak byśmy odbywali niesamowitą, kosmiczną podróż. Dość niepokojącą podróż. Podróż w głębię duszy. Do gwiazd będących wysepkami wzajemnych relacji, powiązań i tego, co doznajemy w najszerszym spektrum naszej podświadomości. W przyjemnym piekła-nieba tle, w aspekcie kojących odcieni szarości, które mimo jednolitego charakteru mienią się różnymi barwami doznań. Zaraz po utworze nr 3 następuje chyba najpiękniejszy utwór na tej płycie – „Sheltering Sky”. Trwa zaledwie 5 minut. Nieco podniosły nastrój przywołuje nadzieję, finał utworu jest bardzo optymistyczny. Jest też delikatny fragment skłaniający do refleksji i oczywiście urzekająca linia melodyczna. To mocny fragment, nadal utrzymany w hipnotycznej atmosferze. „Oceanbound” zaczyna się jakby uderzeniami fal o skaliste wybrzeże. Niezwykle plastyczna wizja, mieniąca się kolażem morskich barw w muzycznym tle. Potężna perkusja, nieco rozedrgany śpiew wokalisty jest jak wzburzone fale oceanu. W dalszej części muzyka koi. To bardzo delikatny epizod, oddaje głębię, spokój, a jednocześnie przechodzi w potężne, majestatyczne riffy gitarowe. Przepiękna solówka i harmonie. Fale oceanu, niespokojne i wzburzone, które zmieniają się i zupełnie bez powodu gasną. Przybierają matowy posmak i cichną, oddając głębinom spokój i półmrok. Malowanie dźwiękiem. Aleotoria. Następny utwór,„Long Way Home”, nie wzbudza we mnie większych przeżyć. Jest przewidywalny i mimo, iż jest zachowana spójność brzmieniowa wraz z pozostałymi tematami, nie wzbudza pożądanych emocji. Jest przyzwoicie, ale to trochę za mało, przy czym jest to czysty subiektywizm i dowolność odbioru. Przedostatni utwór, „Keep My Hand”, stanowi chwilę wytchnienia. To spokojna, sympatyczna ballada ocierająca się o muzykę środka. Słucha się tego wyśmienicie, to prawdziwe ukojenie przed niesamowicie naładowanym, najdłuższym kawałkiem na płycie.
„Narcissus” to kompozycja dla prawdziwych eklezjastów. Doskonała dramaturgia, tempo które trzyma w napięciu, delikatne brzmienia przechodzące aż do agresywnych momentów. Dzieje się tu tak wiele. Mnogość środków wyrazu w przestrzeni brzmienia onieśmiela. Przebojowy refren, który „śpiewa się sam” przechodzi nagle w czysty fortepian i wręcz niebiański nastrój, za sprawą wokali przepuszczonych przez vocoder. Czysta progresja, reminiscencja epigonów gatunku. Słychać Yes, Genesis, przy czym cytaty z tak słynnych formacji są nienachalne i wyjątkowo delikatne. Powoli oniryzm chwili gaśnie i panowie przechodzą do popisów solowych. Ale nie jest to sztuka dla sztuki, proporcje są wyważone, muzycy nie prześcigają się i nie próbują przekroczyć bariery prędkości światła, mimo iż iluminacja jest jak najbardziej namacalna. To cały czas emocje, które w nagły sposób urywają się i pozostaje niedomówienie, następuje cisza. Kurtyna opada. To jak wyrwanie ze snu, nie tyle koszmarnego, co niepokojąco pięknego, ulotnego.
Był to rok 2000 i niedługo potem…