Wydany przed dwoma laty roku debiutancki album grupy Retroheads zatytułowany „Retrospective” jest do dzisiaj największym komercyjnym sukcesem wytwórni Unicorn Digital. Czapki z głów przed tym norweskim zespołem, wszak pozostawić za sobą tak renomowanych wykonawców, jak Hamadryad, Mystery, czy Spaced Out, to wynik budzący spory szacunek. Zastanawiam się jednak, czy sprzedaż nowego albumu Retroheads znowu przebije konkurencję? I tak, i nie. Trudno powiedzieć. Możliwe są wszystkie opcje. Dlaczego tak? Po pierwsze dlatego, że pewnie zadziała magia nazwy grupy, która naprawdę doskonale zaprezentowała się progresywnej publiczności na swoim debiutanckim albumie, a po drugie – „Introspective” to obiektywnie rzecz ujmując, naprawdę dobra płyta. A dlaczego nie? Bo po pierwsze nie jest aż tak dobra jak poprzedni album, a po drugie i chyba najważniejsze - nie jest ona stuprocentową kontynuatorką oryginalnego stylu, jaki zespół Retroheads wypracował na „Retrospective”. I wcale nie jest powiedziane, że prawem serii słuchacze zakochani w klimacie tamtej płyty bezkrytycznie sięgną po drugi album. Wydaje mi się, że może być z tym różnie. Ale porzućmy te marketingowe dywagacje. W końcu to zmartwienie właścicieli firmy fonograficznej. My skoncentrujemy się na samej muzyce. Wszystko wskazuje na to, że lider Retroheads, Tore Bo Bendixen, lubi zaskakiwać. Tak jak zaskoczył dwa lata temu z lekka archaicznym, nawiązującym do lat 70-tych brzmieniem swojego zespołu, tak i teraz zaskakuje istotnymi zmianami stylistycznymi. Wprawdzie w muzyce Retroheads nadal królują dźwięki staromodnych instrumentów klawiszowych (Hammond B3, melotron, ARP, MiniMoog, Taurus bass pedals), ale niespodziewanie w składzie grupy zaszły niezwykle poważne zmiany. Przede wszystkim zatrudniono nowego wokalistę. Mike Mann jest 31-letnim Irlandczykiem, a jego mocny, charakterystyczny głos chwilami do złudzenia przypomina Damiana Wilsona (ex-Threshold, Landmarq, Star One). To zasadnicza różnica w porównaniu z ciepłym, barytonowym wokalem Bendixena na pierwszej płycie. Jakby tego było mało, to wcale nie jedyna zmiana w „dziale wokalnym” zespołu. Do grupy dołączyła Deborah Gurnius. Odpowiedzialna jest ona wraz z Ann-Kristin Bendixen za liczne wokalne chórki, a także za grę na fletach. W „dziale instrumentalnym” Retroheads także doszło do istotnych zmian. Do grupy przystąpiła kolejna pani, Gry Anett Stordahl, która wspomaga Tore Bo Bendixena w kreowaniu magicznych klawiszowych dźwięków, które na szczęście pozostały nadal najważniejszym wyróżnikiem stylu zespołu. Tak więc dzisiaj Retroheads to zespół aż siedmioosobowy. Tworzą go trzy panie (Deborah Gurnius, Ann-Kristin Bendixen i Gry Anett Stordahl) oraz czterej panowie (Tore Bo Bendixen, Mike Mann oraz Tommy Berre (g) i Trond Gjellum (dr)). Być może zmiany te związane są z przygotowaniem zespołu do wyruszenia w pierwszą w swojej historii trasę koncertową, ale trzeba przyznać, że jeżeli tempo zmian zostanie utrzymane, to już wkrótce z grupy Retroheads zrobi się prawdziwa orkiestra.
Czy te wszystkie zmiany mają odzwierciedlenie w muzyce z nowej płyty? Zdecydowanie tak. Zresztą nic dziwnego – zmiana głównego wokalisty nie może pozostać niezauważona. Do tego śpiewające w chórkach panie często budują prawdziwie jazz rockowe klimaty, czego nie było na pierwszej płycie zespołu. W ogóle „Introspective” wydaje się być zdecydowanie bardziej „urockowionym” albumem od swojego poprzednika. Niestety, przy okazji prysła gdzieś magia i tajemniczy nastrój debiutanckiej płyty, zniknęły też klimaty a’la Eloy i Pink Floyd, zniknęła intymna atmosfera debiutu, która tak bardzo zauroczyła słuchaczy na całym świecie. A co pozostało niezmienione? Nadal w muzyce zespołu dominują klawiszowe brzmienia „retro”, pozostały na szczęście ładne melodie i dobre muzyczne pomysły. Wydaje mi się jednak, że Retroheads utracił sporo ze swojej wielce oryginalnej tożsamości. W niedostrzeżony sposób zespół przesunął się brzmieniowo w stronę stylistyki Spock’s Beard, The Flower Kings, czy – głównie za sprawą charakterystycznego głosu Manna – Landmarqu. A to niedobrze, bo brzmienie Retroheads na pierwszej płycie było doprawdy niepowtarzalne. W niektórych utworach, jak na przykład „I Turn To You” i „Rainy Day” można doszukać się podobieństw do jazzującego Camelu i Yes, w innych, jak „Living In A Battle” i „Slaves Of Gold” do Genesis.
9 utworów, 65 minut muzyki – naprawdę jest czego na tym albumie słuchać. Można na nim odnaleźć sporo ciekawych i magicznych dźwięków, które na pewno przekonają słuchaczy rozmiłowanych w wytrawnej prog rockowej muzyce. Nie ma więc co wybrzydzać. Tylko dlaczego bez przerwy łapię się na tym, że jakoś nie mogę się pogodzić z faktem, że „mojego”, tak oryginalnie brzmiącego Retroheads z pierwszej płyty, niestety już nie ma?...