Mniejsze lub większe uproszczenie muzyki dotyczyło w zasadzie wszystkich klasycznych progrockowych grup, którym dane było kontynuować swoją egzystencję w latach 80. Niektórzy zupełnie nie sprawdzali się w popowej formule, innym szło przynajmniej nieźle, niektórym wręcz znakomicie. Grupa Yes w swojej pop-rockowej odsłonie, przez wielu jednoznacznie negatywnie kojarzonej z imieniem i nazwiskiem Trevora Rabina, była przekonująca przynajmniej dla mainstreamowej publiczności, bacznie obserwującej notowania list przebojów, skutecznie podbijającej sprzedaż płyt grupy. Jon Anderson jednak nie posiadłszy natury megagwiazdy pop w stylu choćby Phila Collinsa, postanowił podjąć próbę powrotu do form bardziej wymagających. Pojawiające się obok niego nazwiska takie, jak Bill Bruford, Rick Wakeman oraz Steve Howe, a więc postacie z historii Yes przed nastaniem dla zespołu „pop-ery”, miały gwarantować powrót do progrockowych korzeni.
W gruncie rzeczy okazało się, że do czasów świetności Yes najbardziej nawiązywał właśnie tak skonstruowany line-up, sama muzyka okazała się być daleka od wybujałych, pokomplikowanych form progresywnych, z jakich zespół zasłynął w latach 70. Kompozycje sięgające 9-10 minut jednak w tym zestawie się znalazły – „Brother of Mine” i „Order of the Universe” to kilkuwątkowe, ale spójne i pełne przebojowej nuty utwory, natomiast podobny w długości „Quartet” (z cytowanymi w tekście tytułami Yesowych klasyków) zdaje się być raczej połączeniem dwóch różnych, praktycznie oddzielnych kompozycji.
Melodyjnie, miejscami nawet tanecznie jest w wielu miejscach na płycie (w „Teakbois” nawet próbuje się przenieść słuchacza na Hawaje!), jednak potencjalnym hitom raczej daleko do posiadających niezwykły „radiowy błysk” utworów z „90125” czy „Big Generator” . Niemniej jednak to, co zaprezentowali na płycie muzycy, którzy poprzednio wspólnie komponowali i grali w zupełnie innym punkcie historii muzyki rockowej, brzmi jak na czas powstania całkiem odpowiednio i może się podobać, a nawet nie raz wzruszyć – a jest ku temu okazja niejedna, z kwadransem stonowanej muzyki w samym środku albumu na czele („The Meeting”/„Quartet”).
Płyta „Anderson Bruford Wakeman Howe” ma jednak pewien zasadniczy mankament - zlepek nazwisk, firmujący zarówno sam projekt, jak i album (marketingowo dosyć niewygodny - w najprostszym porównaniu chociażby z „Yes”), tak bezpośrednio przywołujący na myśl „Fragile” czy „Close to the Edge”, niestety daje dość mylne pojęcie na temat ról, jakie przydzielone zostały muzykom w projekcie. Materiał stwarza bowiem nieodparte wrażenie, że połowa kwartetu w osobach Andersona i Wakemana, miała zdecydowanie większy wpływ na efekt końcowy, aniżeli pozostała dwójka. O ile w przypadku Andersona trudno czynić z tego zarzut, o tyle wszechobecność syntetycznych brzmień i solowych popisów Wakemana momentami bywa drażniąca, a w zestawieniu z partiami przeznaczonymi dla Howe’a, przez cały album raczej niejako schowanego pod klawiszami – zastanawiająca... Billa Bruforda z kolei raczej ciężko posądzać o ambicje pop-rockowe, nie ma go tu zatem zbyt wiele, specjalnie się nie wychyla, co pozwala sądzić, że udział perkusisty w projekcie opierał się na zdecydowanie innych, aniżeli artystyczne, pobudkach.
Przyszłość miała pokazać, że na powrót Yes do dosłownie progresywnego grania (choć już bez udziału Billa Bruforda) fani musieli poczekać jeszcze kilka lat, niemniej jednak „Anderson Bruford Wakeman Howe” traktowana jako płyta Yes, broni się dosyć dzielnie. Być może dzieje się tak ze względu na ciepło i pozytywną energię, która bije z melodii i tekstów Andersona. W każdym razie również i dziś nie sposób nazwać albumu obowiązkowym impulsem do zorganizowania trasy koncertowej promującej dawne nagrania Yes. To płyta, do której raz na jakiś czas, nawet może i na kilka lat, przyjemnie się wraca.