Vangough - Kingdom Of Ruin

Artur Chachlowski

ImageKierowaną przez Claya Withrowa grupę Vangough pamiętamy z wydanej w 2009 roku płyty „Manikin Parade”. Od tego czasu ten amerykański zespół wydał rzecz niezwykłą, o której pisze Kev Rowland w naszej sekcji z angielskimi recenzjami – album „Game On!” (2010), który był autorską wariacją zespołu na temat soundtracków do gier komputerowych. Podobnie jak i Kev nie jestem fanem gier typu Angry Birds czy X Box, więc nie umiem odnieść się do kwestii, czy było to udane przedsięwzięcie czy też nie. Pod względem muzycznym zapewne tak, ale o wiele cieplej jestem w stanie wypowiedzieć się o najnowszym dziele pochodzących z Oklahomy Amerykanów, a mianowicie o wydanej już ładnych kilka miesięcy temu, „normalnej” studyjnej płycie pod tytułem „Kingdom Of Ruin”.

Jeżeli pod wpływem tego, bądź innego tekstu, zaczniecie poszukiwać w internecie możliwości zakupienia tego albumu i przeczytacie gdzieś w opisie, że Vangough to progmetalowy zespół, nie wierzcie. To tylko etykietka, która jakimś cudem przylgnęła do tej formacji i sam się dziwię jak bardzo czyjeś skróty myślowe, w tym przypadku opisy recenzentów, mogą być mylące. Otóż, na płycie „Kingdom Of Ruin”, dzięki licznym orkiestracjom, ciekawym partiom instrumentalnym, a także wokalnym, zespół wprowadza nas swoją muzyką na terytoria znane raczej z produkcji grup Muse, Manic Street Preachers czy Pain Of Salvation. Owszem, elementy metalu pojawiają się tu i ówdzie, ale nie w sposób nachalny i na pewno nie dominujący. Po prostu, płytą „Kingdom Of Ruin” Vangough zaprasza nas do wysłuchania 76-minutowej porcji muzyki o artystycznym, teatralnym, często pompatycznym, by nie powiedzieć: pretensjonalnym, odcieniu. Ale zaznaczam: to wszystko gra. Wszystko jest na miejscu, ciekawie się zazębia, słucha się tego doskonale. Tryby machiny o nazwie Vangough pracują, można by rzec, bezbłędnie.

Z tym, że – muszę to jasno i lojalnie podkreślić – rozkręcają się one powoli. Druga część albumu, począwszy od oznaczonego numerem 7 instrumentalnego tematu „The Transformation”, z 14-minutową finałową kompozycją „The Garden Time Forgot” na czele, wydaje się być zdecydowanie ciekawsza niż pierwsze pół godziny płyty. Myślę sobie, że dobrze zrobiłoby płycie delikatne „odchudzenie” i skrócenie jej o kilka utworów, w sumie powiedzmy, o jakieś 20-25 minut.

Choć i tak w takim kształcie, jaki otrzymujemy na płycie „Kingdom Of Ruin”, prawie cały materiał wypada przekonywująco i chyba trochę bardziej dojrzale niż płytowy debiut zespołu. A więc jest to krok we właściwym kierunku. Sporo utworów w tym zestawie wpisuje się w mainstreamowy nurt rocka, część reprezentuje bardziej prog(metal)rockowe granie, co w sumie daje niezły balans pomiędzy lżejszą („An Empire Shattered” i „Sounds Of Wonder”) i liryczną („Alice” i „A Father’s Love”), a ambitniejszą („Choke Faint Drown”, „Abandon Me”) i formalnie rozbudowaną (wspomniany już wcześniej „The Garden Time Forgot” oraz „Frailty”) stroną muzyki zespołu Vangough.

To dobra, bardzo rzetelnie zagrana i zawierająca sporo dobrych i bardzo dobrych momentów, płyta. Polecam.

 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!