Airing – niespełna dwuminutowa instrumentalna introdukcja. A w niej jawi nam się nieco pinkfloydowa impresja. Słychać kroki i otwieranie drzwi kluczem. Potem ćwierkanie ptaka. Mamy zatem dyskretne nawiązanie do otwarcia płyty „Sny aniołów”.
Hands Off – pierwszy numer nowego wcielenia Quidam i od razu dobre rozpoznanie zmian. Prawie 10 minut, a więc progresja pozostała. Ale przybrała wyraźnie metalową zbroję. Tak ostrych i ciężkich riffów Maciek jeszcze nie grał. Zbyszek też zmienił nieco brzmienie zbliżając się do kanonów progmetalowych. Ale Quidam nie byłby Quidamem, gdyby utwór pozostawił od początku do końca w jednym rytmie, klimacie i dynamice. Kiedy nawałnica we wstępie cichnie, nagle wyłania się zupełnie inny krajobraz: gitara akustyczna, połamany rytm perkusji i delikatny śpiew Bartka. A potem wiązanka solówek: flet, klawisze, gitara i znów klawisze. Zbyszek ciekawie imituje oryginalne brzmienia – najpierw mooga, a potem Hammonda. Maciej zaś swoje solo również gra ostrzej niż dotychczas, do tego brzmienie „zabarwia” kaczką. Potem wraca riff początkowy i wokal Bartka, tym razem mocniejszy. Na koniec padają tytułowe słowa i tu dochodzimy do frapującej kulminacji. Po takim otwarciu łatwo uwierzyć, że Quidam naprawdę się odrodził.
Not So Close – stosunkowo krótki utwór w szybkim tempie z akompaniamentem gitary akustycznej. Podoba się na koncertach - może dzięki cytatowi z "Hush"? Szukam powodu, gdyż nie podzielam tej estymy. Zupełnie nie trafia do mnie linia melodyczna, zarówno jeśli chodzi o canto jaki i refren. Bez ciekawego pomysłu, jakby wena opuściła zespół… Ale na krótko, bo sytuację znacznie poprawia finałowa część, z wolniejszym tempem i innym rytmem oraz akompaniamentem fortepianu. Świetnie wypadają chórki i nakładki wokalne.
The Fifth Season – jedna z dwóch uroczych ballad na albumie, które oczywiście do końca balladami nie są... Pierwsza część delikatna, miły nastrój rozleniwienia, w tle fortepian i gitara akustyczna, a na pierwszym planie subtelny śpiew Bartka nieco na podobieństwo Steve’a Hogartha. W tym błogim klimacie Jacek gra cudną crimsonowską solóweczkę. Ale najlepsze dopiero przed nami… Od chwili kiedy wszystko nagle cichnie, a następnie zaczyna się błogie kołysanie. Flet tym razem prosty roztacza iście sielankową atmosferę. Pozostajemy w niej, gdy panowie prezentują swojskie gardłowe przeciągłe zawodzenia. Fantastyczna sprawa. Ale niebawem znów ożywienie. Tym razem na jazzrockową modłę. Finał to już riffowanie gitarowo-fletowe. Uff, a zaczęło się tak niewinnie ;-).
SurREvival – znów żwawy i zwarty utwór z towarzyszeniem gitary akustycznej, ale głos Bartka jest dość stonowany. W refrenie jednak następuje frapujące podbicie decybeli, z ust wokalisty pada tytułowa deklaracja, a świetnie harmonizuje z nim gitara Maćka, oczywiście też odpowiednio wzmocniona. Jeszcze ciekawszy temat gitarowy pojawia się przed kolejna solówką fletu na zakończenie.
Queen Of Moulin Rouge – ależ motyw fletu we wstępie! Delikatny, bo to kolejna ballada, w swej zasadniczej części podobna do „The Fifth Season”, ten sam klimat, ten sam Hogarthowski śpiew Bartka, choć melodia na szczęście inna. Podobieństwo rysuje się także w konstrukcji, czy może raczej w koncepcji. Także tutaj bowiem dochodzi do złamania nastroju i wprowadzenia zupełnie nowego wątku o całkiem innej ekspresji. Maciek stwierdził, że chciał po prostu „popsuć” tę słodką aurę. No i jakże wspaniale „popsuł”! ;-). Oto bowiem z wyciszenia wyłania się wyborny riff gitarowy. Najpierw cichutko, jakby ukradkiem, niczym czający się drapieżnik na swoją ofiarę… Potem narasta, wzmaga się, coraz ostrzej i ciężej, do samego końca utworu pozostając osią muzycznych wydarzeń, nawet wówczas gdy wokalista patetycznie wyśpiewuje tytułowe słowa. Przypomniał mi się utwór „Gravity Eyelids” Porcupine Tree, gdzie Wilson zastosował podobny zabieg – za pomocą gitarowego riffu zburzył i odmienił nastrój. Takie inspiracje zawsze są wskazane. I jeszcze słowo o kolejnej nowości w twórczości Quidam, czyli o sctratchach. Na szczęście są bardzo dyskretne i pozostają na dalszym planie.
Everything's Ended – I na koniec znów echa Porcupine Tree, tym razem wczesnego. Neopsychodeliczny odlot. Perkusja mocno zagęszcza rytm, klawisze fantazyjnie "plamią" ten muzyczny pejzaż, gitara też fajnie się "maże". Mamy również stosowny do sytuacji wokal, jakby obłąkany, nieco zbolały – także ze względu na niewesoły tekst. Ekspresję Bartka przejmuje "pojękująca" gitara Macieja. Później jeszcze dochodzi flet – również jakby odbity w krzywym zwierciadle. Wszyscy muzycy znakomicie wyczuwają specyfikę kompozycji, świetnie się rozumieją, harmonizują ze sobą. I nie spieszą się z powrotem na ziemię, przez co utwór trwa ponad 13 minut. Na koniec ponownie ćwierka ptak i słychać zamykanie drzwi, co tworzy klamrę spinającą album, a zarazem stanowić może zaproszenie do ponownego przesłuchania albumu. Warto.
Ze zrozumiałych względów ta płyta jest niczym ponowny debiut Quidam. Zespół wymienił połowę swojego składu, wokalistkę na wokalistę, teksty polskie na angielskie. Zaś te zmiany pociągnęły za sobą kolejne: stylistyczne, brzmieniowe… Nowa sekcja rytmiczna (basista Mariusz Ziółkowski i perkusista Maciek Wróblewski) spisała się znakomicie i w tej sferze z pewnością zespół nie doznał osłabienia. Zresztą fani od razu ciepło przyjęli nowych instrumentalistów. Kontrowersje za to wzbudziła zamiana przy mikrofonie. I trudno się dziwić: Emila była perłą Quidam (pod każdym względem ;-) ). Dlatego Bartek podjął się trudnego, niewdzięcznego zadania wypełnienia luki po niej. Czy wypełnił – zdania są podzielone. Myślę, że jest bardzo dobrym wokalistą o ciekawej barwie, a przede wszystkim okazał się pasującą częścią układanki. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie walory Emili, to trzeba przyznać, iż dopiero z Bartkiem Quidam stał się monolitem. Osobiście miałem pewne zastrzeżenia co do jego frazowania, interpretacji, ale płyta „Saiko” uzmysłowiła mi, że to chyba kwestia lingwistyczna. Co prawda Bartek nie ma większych problemów z angielskim, ale polskie teksty interpretuje ciekawiej, po prostu bardziej naturalnie. Przy okazji kolejny raz utwierdziłem się w przekonaniu, że polscy artyści powinni śpiewać w rodzimym języku. Inna sprawa, że na "surREvival" wokalista często spychany jest na dalszy plan przez lawinę dźwięków. I to jest kolejna zasadnicza zmiana kursu obrana przez zespół. Quidam wyraźnie zapragnął poflirtować tu z prog metalem. Z pomyślnym skutkiem, co kolejny raz dowiodło wszechstronności grupy. Przy tej okazji wciąż aktualna okazała się inspiracja Porcupine Tree, gdyż zespół Stevena Wilsona także w tamtym czasie pokusił się o podobny flirt. Maciek i Zbyszek zaczęli grać ostrzej i ciężej, nowa sekcja emanowała o wiele większą energią niż poprzednia. Tylko Jacek Zasada całą swoją duszą wydawał się być spoiwem pomiędzy dawnym i nowym Quidam. Może dlatego, że na flecie nie da się zagrać metalu… I jak na ironię losu właśnie teraz dostał wyjątkowo dużo miejsca na swoje partie. Na żadnym wcześniejszym albumie nie zagrał tylu solówek. I to jest wielki walor "surREvival".
surREvival. Przetrwaliśmy (survival), odrodziliśmy się (revival), choć wydawało się to nierealne (surreal)... Tak należy tłumaczyć tytuł tego albumu. Od siebie mogę tylko dodać: victory, czyli odrodzenie zwycięskie, przynajmniej w sensie artystycznym.