Pięć lat minęło od ostatniej produkcji szwedzkiej kapeli Witchcraft. Niby to dużo czasu, ale dla niektórych bywa mało. Jak się okazuje, z pewnością był to okres dużych rewolucji w zespole, miały w nim miejsce spore przetasowania składu, panowie zmienili również wytwórnię. To wszystko wymagało czasu, zgrania się muzyków, przygotowanie nowego materiału itd. Przerwa w działalności wydawniczej okazała się być przychylna dla bandu i grupa, jak twierdzą sami muzycy, wróciła najsilniejsza w swojej historii z albumem, który jednoznacznie to potwierdza.
Fakt, metalowcy z Witchcraft nagrali całkiem obiecujący materiał, który pozwolił im na powrót do światowej ligi. „Legend”, bo taki tytuł nosi owa produkcja, pokazuje nowe, świeższe oblicze zespołu w postaci wyrafinowanych dźwięków gitar, świetnej sekcji rytmicznej, no i eksplodującego lidera zespołu w osobie wokalisty Magnusa Pelandera, który udziela w przeważającej części materiału tylko swojego głosu, chociaż w kilku kawałkach, studyjnie nagrał na płytce również partie gitarowe. Każda kompozycja pokazuje różne pomysły i niemałe możliwości Magnusa, do czego w dużym stopniu przyczynił się fakt, że w zespole jest teraz dwóch nowych gitarzystów (Simon Solomon, Tom Jondelius) i mógł on bardziej skupić się na śpiewaniu. Jeśli chodzi o zmiany gitarowe, to moim zdaniem, właśnie one w tego rodzaju muzie nadają ten właściwy charakter, jad, siłę i brzmienie zespołu. To, co daje się od razu zauważyć na „Legend”, to zanikająca doomowa stylistyka, nie ma już tej surowości w riffach, ani specjalnie tego rodzaju bić, co było charakterystyczne w poprzednich produkcjach grupy. Generalnie album brzmi całkiem rasowo, bardzo dobrze, a niekiedy komercyjnie. Doszukałem się tam pewnego rodzaju progresu, ale bardzo klasycznego. Płyta brzmi bardzo rockowo, dynamicznie i przejrzyście. Wydaje mi się, że przy tym wszystkim, w dodatku bardzo szczerze i prawdziwie. To wszystko pokazuje, że być może zespół odnalazł swoją drogę, a wraz z tym albumem będzie można zdjąć z niego łatkę doommetalowców.
Płyta ogólnie jest wyrównana, każdy numer w swoim rodzaju jest po prostu dobry. Wokale Magnusa mocno przemyślane, niewysilane, tylko właściwie osadzone. Ze wszystkich dziesięciu utworów stanowiących zawartość tego krążka, szczególnie mocno polecam ten oznaczony indeksem siedem i opatrzony tytułem „Democracy”, a także dynamiczny opener „Deconstruction” i zamykający podstawowy program płyty, „Dead End”.